Porażki systemu edukacji: praca w grupach

Pamiętam, jak w szkole podstawowej kilkakrotnie dostawałam piątki za darmo. Na pracach ręcznych robiliśmy budki lęgowe dla ptaków. Pracowałam w grupie ze wspaniałym kolegą, którego ojciec był stolarzem. Na zajęciach tylko udawaliśmy, że coś projektujemy, a w wyznaczonym dniu kolega przyniósł do szkoły piękną budkę lęgową wykonaną w domu. Oczywiście jako autorów podał całą naszą paczkę, więc wszyscy dostaliśmy po piątce i czekaliśmy na kolejne tego typu zlecenia. Następna była biologia. Tworzyliśmy album roślin polnych i drzew.

Tym razem pracowałam w grupie z koleżanką, która w drodze do domu na wsi zebrała odpowiednią liczbę roślin. Ładnie je posuszyła, ponaklejała na zakupiony przez siebie album i na pierwszej stronie w gronie autorów umieściła i moje nazwisko. Takich prac i ocen było w szkole podstawowej cała masa. Żyliśmy sobie na lekcjach grupami, integrowaliśmy się na przerwach, aby potem móc rozwiązać zadania grupowe.

W gimnazjum na pierwszych lekcjach profesorowie pytali nas „Czy pracowaliśmy w grupach i jak nam się ta praca podobała?”. Przytakiwaliśmy, że tak, to fajny pomysł, chwaliliśmy go i długo nie musieliśmy czekać. Na języku polskim zadania w grupach, na matematyce podobnie, projekty na informatyce i fizyce, portale elearningowe i zadania w grupach, po prostu „full wypas” i szkoła marzeń, piątki, szóstki, do wyboru, do koloru, aż rodzice nawet najgorszych uczniów w podstawówce zerkali na gimnazjalnego librusa (dziennik elektroniczny) i z dumą przybiegli do szkoły na pierwszą wywiadówkę. Na śródrocznej już nie było tak kolorowo, ponieważ w semestrze do średniej ocen ważonych (ranga oceny) nauczyciele dopisywali wyniki sprawdzianów i prac klasowych, a tu niestety… praca indywidualna i ogromny szok, degrengolada, koszmar! Samorząd klasowy i uczniowski natychmiast ogłosił zebranie. Największe umysły gimbazy zaczęły zastanawiać się, co zrobić, aby średnia ocen tak drastycznie nie spadała?! Ustalono, że należy w te pędy biec do dyrekcji i rady rodziców, aby naciskać na zmianę średniej ważonej na średnią matematyczną – to byłoby najlepsze wyjście. Dla przykładu oceny  średnie „bez ważenia”: 5, 1, 1, 1 – średnia „2”, czyli promocja; z „ważeniem” – 1,43, czyli klapa! Uczeń dostał na zajęciach za pracę w grupie piątkę, następnie z dwóch sprawdzianów i odpowiedzi przy tablicy jedynki, bo oddawał puste kartki i nie miał nic do powiedzenia. Przy średniej ważonej dostałby jedynkę na koniec roku i poprawkę w sierpniu, natomiast przy średniej matematycznej dostałby dopuszczającą i miałby… święty spokój. Samorząd uczniowski a głównie klasy pierwsze zaczęły walczyć o ów „święty spokój”, ale okazało się, że tak jest co roku i ten szok należy przeleżeć w łóżku na feriach zimowych, bo nic nie da się zrobić. Kilku uczniów zintegrowanych jeszcze w podstawówce próbowało szantażować nauczycieli ostrzeżeniami, że wezmą papiery i pójdą do innych gimnazjów, ale tego nie zrobili. Zyskaliśmy wszyscy, ponieważ kadra lekko się przestraszyła i zaczęła stawiać wyższe oceny, zmniejszając wymagania. Generalnie demografia ratowała nas częściej niż pozytywne oceny i wiedza.

praca w grupach

Praca w grupach jako naczelna metoda dydaktyczna to porażka. (foto: dacha.com)

Młodzież potrafi walczyć o swoje, ale to „swoje” w szkole często mija się z celami edukacyjnymi. Po głębszych analizach doszłam do wniosku, iż tak naprawdę praca grupowa pozwalająca uczniom na zdobywanie wysokich ocen za darmo to taki lep na muchy, zachęta do pracy i gra przeciwko nudzie. Nauczyciele po prostu rzucając hasło prac w grupach, pozostawiali nas samym sobie i „odpuszczali” rzeczy mniej ważne, oszczędzając siły dla trudniejszych partii materiału. Przy niektórych zadaniach grupa ruszała się i uwijała, bo mieliśmy ograniczony czas. Oczywiście, potem były szóstki, piątki, fajnie to wyglądało w dzienniku, ale tak naprawdę niewielu rozwijało się. Dowodem były niskie oceny ze sprawdzianów okresowych i końcowych testów gimnazjalnych. Są one pisane i zdawane nie grupowo, ale indywidualnie. Uczeń pracujący w grupie czuje się zwolniony z wysiłku, nie wytwarza motywacji i nie uczy komórek mózgowych pozytywnych reakcji zadaniowych. Pozostawiony później samemu sobie, gubi się, nie rozumie podstawowych pojęć, przeskakuje po tekście w poszukiwaniu „ukrytych treści odpowiedzi” i przez cały czas nie dowierza, że to poważny sprawdzian, który może zaważyć na całym jego życiu. Dlatego też tak ogromny nacisk na pracę w grupie to porażka systemu, który zamiast uczyć skupia się na integracji ludzi, zupełnie niepotrzebnie, ponieważ tę rolę spełnia korporacja o wdzięcznej nazwie – facebook, gdzie ludzie żyją zamienieni w awatary wirtualnym trwaniem w próżni.

Z perspektywy czasu mogę przyznać, iż „praca w grupach” jako metoda nauczania i najmodniejszy element dydaktyczny XXI wieku to oszustwo. Jako zjawisko niemoralne powinno jak najszybciej zniknąć ze szkoły. Praca w grupach nie spełnia roli poznawczej i kształcącej, a jedynie je symuluje. Ponoć założeniem głównym tej metody jest uczenie się uczniów słabszych od lepszych, a także obserwowanie i uczenie się uczenia, czyli podglądanie, jak to robią inne dzieci, aby potem samemu powtórzyć określone procesy edukacyjne i odnosić sukcesy. Właściwsze jest podglądanie nauczyciela, jak on to robi.

Ogromną wartością pracy w grupach jest ponoć lub miał być element socjalizacji, komunikowania się uczniów między sobą. To mit, chyba że za ów oczekiwany akt socjalizacji i komunikacji uznamy „proszenie się” słabszych uczniów o podanie rozwiązań zadań uczniów lepszych. Co z tymi, którzy nie potrafią się przełamać, aby prosić? Wszelką pomoc uczniowie mogliby uzyskać od mistrza siedzącego za swoją katedrą, gdyby nie praca grupowa. System nakazuje mu siedzieć cicho, nie przeszkadzać, mimo iż ma płacone za to, aby dotrzeć do każdego ucznia.

W elitarnej szkole średniej znalazłam się wśród uczniów zupełnie pozbawionych empatii liderów i społecznie wyalienowanych w pozytywnym znaczeniu, raczej(?). Gdy jednak twierdzili, że „mają wyrąbane” na system, nie byli do końca szczerzy, ponieważ uczyli się po zajęciach na korepetycjach przygotowujących ich na najlepsze uczelnie i intratne kierunki. Czyli kochali system edukacyjny, bo chcieli iść dalej. O ile do przeciętnego ogólniaka idą uczniowie ze średnią ilością punktów 100-140, w mojej klasie średnia wynosiła 170 pkt. a średnia ocen klasy pierwszej 4,85. Zaniżał ją uczeń wagarujący, spadochroniarz, któremu wychowawca zasugerował zmianę szkoły, odszedł do technikum i średnia skoczyła. Podczas którejś z pierwszych lekcji matematyki pan badał nas, dzieląc na grupy.

Rozdał po jednym zadaniu maturalnym ze wskazaniem, że za piętnaście minut grupy przedstawią rozwiązania na tablicy. Sprawdził obecność i zaczął chodzić pomiędzy nami. Zatrzymał się przy pierwszej grupie i udając zdziwienie zapytał, dlaczego nie rozwiązują, nie ćwiczą na kartce? Jeden z odważniejszych kolegów odpowiedział, że czekają na coś ciekawszego niż matura podstawowa – to była pierwsza klasa przypomnijmy. Profesor uśmiechnął się, wziął do ręki zbiór zdań do matury rozszerzonej i zaczęliśmy pracować przy tablicy. Nie było już tak łatwo, ale gdy mieliśmy wątpliwości, rozwiewał je lepszy od nas nauczyciel – nasz mistrz. „Praca w grupach? A co, socjalizm wrócił?” – pytali chłopcy z przekąsem na różnych zajęciach. Dlatego też uważam, że pracujący tą metodą uczniowie szkół średnich są tumanieni i wrzucani w niedojrzałość. Dzięki temu mając po 19-20 lat, są niedojrzali, nie potrafią myśleć samodzielnie i sprecyzować oczekiwań wobec przyszłości – matki, ojcowie, czyli liderzy ich „grup” podejmują za nich życiowe decyzje. Jedyną akceptowalną formą pracy w grupach w mojej klasie był podział na drużyny podczas zajęć z wychowania fizycznego.

Kończąc kolejne etapy edukacji przekonałam się, że tak naprawdę całą wiedzę i doświadczenia, sukcesy edukacyjne, jakie odniosłam, zawdzięczam sobie i kilku wybitnym nauczycielom, którzy potrafili przekazać mi swoją wiedzę. Natomiast nie szłam do szkoły, aby uczyć się od kolegów i koleżanek, nie po to też, aby liderować grupom lub unisono prosić o cokolwiek liderów. Wiele razy okazywało się też, że w szkole działała zasada gry „w głuchy telefon”, czyli patrząc na przykłady uczniów, wykonywałam ćwiczenia inaczej niż nakazał nauczyciel – przez niewyspanie, brak koncentracji, dojrzewanie, hormony itp. Dlatego do pracy grupowej odnoszę się nieufnie, bo uczeń nie może grać roli nauczyciela lub ukrywać się za plecami „towarzystwa”. Jeśli faktycznie współczesna edukacja opiera się na pracy w grupach jako głównym elemencie dydaktyki, to przyszłość szkoły i poziom wiedzy następnych pokoleń nie może napawać optymizmem.

Podobnie wielką atencją systemu cieszyły się projekty edukacyjne, swego czasu była wielka moda na nie. Nie przetrwały – kolejna porażka? Czy ktoś się uparł i wbrew programom nauczania i siatkom godzin wmawia uczniom, że można skończyć szkołę, dobrze się bawiąc na zajęciach i niczego tak naprawdę nie ucząc się, czyli nie zapisując milionów bitów informacji w mózgu? To ma sens, przecież ci ktosie zapraszają później uczniów na kolejne egzaminy, mówiąc im: „Nie martwcie się, zdacie czy nie, idziecie dalej”. „Hurra!” – wołają grupy uczniów, których liderzy potrafią biegle czytać i pisać, liderzy znają tabliczkę mnożenia, a reszta tylko się uśmiecha i przymruża oczy. A potem wyrabia paszporty i grupami emigruje… Kierunek podają liderzy…