Wykształcenie może kojarzyć się z inteligencją, grupą społeczną, która po II wojnie światowej zapełniła puste miejsce po… szlachcie? W każdym razie w XXI w. „inteligencja” jako nazwa klasy społecznej ludzi pracujących intelektem zanika lub jest uznawana za sztuczny twór. W jej miejsce pojawiły się określenia grup zawodowych typu: administracja, menadżerowie, politycy, lekarze, nauczyciele, urzędnicy czy też nazwy całych bloków tj. budżetówka, zbrojeniówka, handlowcy itp. Wykształcenie wyższe stało się bardzo popularne i rozpowszechnione. Po 1989 roku w Polsce wyższe uczelnie zaczęły rosnąć niczym grzyby po deszczu.
Gdy jeszcze 30 lat temu procent ludzi z wyższym wykształceniem kształtował się na poziomie 10-20%, to aktualnie wzrósł kilkakrotnie. Można powiedzieć, iż dawniej ludzie po studiach stanowili swego rodzaju elitę społeczną. Dzisiaj ta grupa ulega pauperyzacji podobnie jak samo wykształcenie.
Dostępność do szkolnictwa wyższego spowodowała niemal „produkcję magistrów”. Dyplom wyższej uczelni można bowiem zdobyć za pieniądze, pojawiając się jedynie od czasu do czasu na zajęciach studiów zaocznych. Ogromna ilość uczelni chcąc nie chcąc stawia na ilość studentów płacących czesne, a nie na jakość ich wykształcenia. Student współczesny wybiera często uczelnię, która da mu promocję bez większego wysiłku pracy z jego strony. Z kolei uczelnie zamiast jednego naboru, ogłaszają ich kilka, do skutku, do zapełnienia ław uczelnianych. Tylko uczelnie o klasie międzynarodowej mogą pozwolić sobie na utrzymanie standardów wymagań i jakości. Chyba tylko tam nauczyciele akademiccy nie muszą martwić się o nabór i swoją naukową karierę.
Na początku XXI w. na studia licencjackie i magisterskie masowo zaczęli zapisywać się urzędnicy administracji publicznej. Przypominało to sytuację z lat 60-70tych ubiegłego wieku, kiedy to do szkół średnich wieczorowych po matury zaczęli masowo zgłaszać się reprezentanci grup urzędników i pracowaników przedsiębiorstw państwowych. Władze komunistyczne „zapędziły” różnego rodzaju funkcjonariuszy publicznych, kierowników, dyrektorów i zwykłych pracowników z wykształceniem podstawowym do szkół średnich po dyplomy maturalne. Zależnie od profesji i zatrudnienia, odnajdowali odpowiednie szkoły i uzupełniali luki edukacyjne, tak jak w ostatnich latach urzędnicy pracujący w budżetówce ( i nie tylko), zaliczając licencjaty, prace magisterskie, a zdarza się, że także doktorskie. Rynek uczelni wyższych musiał się z tym uporać.
Współczesne pokolenia studentów stacjonarnych i zaocznych coraz częściej chcą od uczelni tylko zapełnionego pozytywnymi ocenami indeksu oraz dyplomu ukończenia. Rosną więc pokolenia ludzi dużo więcej wymagających od świata niż od siebie. Na tym właściwie zasadza się istota pauperyzacji, zubożenia wartości wykształcenia.