Bezpowrotnie minęły czasy muzyki elitarnej, kompozytorów, muzyków, instrumentalistów, wykonawców, wokalistów, poetów tworzących pieśni, bardów itp. Współcześnie już dzieci „układają bity” w programach komputerowych i dopisują słowa, aby tylko się rymowało i dało się jakoś wrzucić na youtube’a, a potem zacząć lans. Nikt nie zawraca sobie głowy nauką gry na jakimś instrumencie, poznawaniem nut, zasadami aranżacji i innymi elementami dzieł muzycznych.
Wystarczy wyjść na scenę, „zapodać” z pendrive’a ścieżkę dźwiękową skleconą na kompie, wyśpiewać jakieś wulgaryzmy, żeby pokazać zaangażowanie artysty w „zmianę pieprzonego świata” i „tyle w temacie”. Dawniej… albo jeszcze dawniej zdolny nastolatek, któremu mama kupiła gitarę i posyłała na naukę gry, dojrzewał do bycia gwiazdą szkolnych akademii. Rozwieszał ogłoszenie, że szuka jeszcze jednego takiego pasjonata potrafiącego grać na gitarze i tak powstawały zespoły „diamenty”. Potem granie do kotletów w knajpach, na festiwalach, aż diamenty oszlifowane trafiały do mediów i stawały się kultowe.
Prawdziwe arcydzieła bronią się latami i dzisiaj trójka z nich. Ich wykonawcy jacyś tacy schludni, skromni, „uczesani” i grzeczni. Śpiewają, trochę jak chórzyści w kościele, piosenki chwytliwe i mądre, z uśmiechem na twarzy, nieporadnością przed kamerą. „Słodziaki” – ktoś pomyśli? – a przecież to była rewolucja…