Wreszcie kolejna odsłona o Bondzie. Jak każdy fan serii jestem zadowolony, że pojawił się w 50 rocznicę pomysłu. Promuje go od wielu tygodni piosenka Adele. Wprowadza w nastrój refleksyjny i przygotowuje do romantycznych przemyśleń. Rzeczywiście, scenariusz potwierdza te przewidywania, film jest nieco sentymentalny.
Zaskakująca pierwsza scena, Bond ginie i to przypadkowo z ręki swojej partnerki. Aż chce się krzyknąć: 007 powróci – aluzja do Batmana, który rzeczywiście powrócił. Można było domyślać się czy powróci niczym Bourne z luką w pamięci, czy MI6 wyśle armię ludzi, aby go szukać, a może niczym Rambo zapomni o ranach i wkroczy znów na pole walki nie dając wrogom żadnych szans?
Cóż, wraca ratować swoją szefową z opałów i… potem już schematy.
W „Moneyball” (2011) pokazano menedżera drużyny bejsbolowej, który tworzy drużynę z zawodników zupełnie niedocenionych przez ligę. Nie są oni medialni, nie osiągnęli statusu „superstar” i milionowych gaż za reklamy, lecz są statystycznie najlepsi na swoich pozycjach. Zebrani w jednym zespole teoretycznie powinni dać sukces klubowi. Podobnie w „Skyfall” można odnieść wrażenie, iż zebrano i nakręcono takie epizody, które w innych filmach zapadły w pamięć i są sprawdzone, uznane za wartościowe, bo skupiają uwagę i dowartościowują różne grupy wiekowe.
Nie powiem, że jestem zawiedziony tym filmem, poza doborem obsady? Craig jak zwykle gra swoją dolną wargą niczym Jolie, a Bardema po prostu nie trawię od „Jedz, módl się, kochaj” (2011). Zupełnie nie rozumiem gustów reżyserów obsadzających obu panów w rolach playboyów w jednych obrazach, a następnie w rolach supermanów niezniszczalnych fizycznie w innych filmach.
Fabuła „Skyfall” przypomina popularną grę w węża, który jest coraz dłuższy i zjada własny ogon. Gdy świat już uratowany, nie bardzo można uzasadnić istnienie wydziałów typu MI6, więc niech im ktoś zagrozi, „podskoczy”, aby nie obrastali w tłuszcz. Obraz jest dowodem na to, że albo kręci się kino akcji i „Misję niemożliwą” bez refleksji, albo też „Przeminęło z wiatrem”, epopeję wojenną dla pensjonarek tęskniących za ideałem księcia z bajki, który powróci z wojny i da miłość oczekującej go Penelopie.
Jest takie niebezpieczeństwo, że wyjście poza uznane cechy gatunku powoduje bełkot kompozycyjny. Mam jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że oto powstało słabe kino akcji z agentem o ludzkiej twarzy. Wielbiciele gatunku wolą mimo wszystko silnego agenta z nieludzką twarzą, czyli podtrzymania wiary, że istnieją tacy twardziele i można na nich liczyć w razie „W”, chyba że akurat są zaangażowani w ratowanie szefowej i budżetu „firmy”.
Mimo wszystko warto ten film polecić, zobaczyć, przeżyć, ponudzić się, przemyśleć itd. z cichą nadzieją, że kolejny Bond będzie lepszy.