W filmie „Planeta małp” planetą rządzą małpy. Dziwi to i przeraża kosmonautów, którzy wysłani na misję podboju kosmosu powracają po latach lotu na Ziemię. Wstrząsająca scena filmu to pościg małp jeżdżących konno za „pasącymi się” na rozległych polach i w sadach ludziach. Są uznawani przez małpy za istoty bezrozumne i pasożytnicze, za zwierzaki, które można wykorzystać do pracy. W taki sposób zaczynają być traktowani nauczyciele w szkołach… Oczywiście „małpy” to tutaj tylko metafora.
We własnych sidłach
Jeśli przyjrzeć się systemowi edukacji w Polsce, to uwagę przykuwa nacisk na integrację środowiska klasowego od najmłodszych lat. Dzieci w klasach 1-3 wychowuje się i nawet zmusza do odruchów społecznych. Polegają one w głównej mierze na uczeniu się życia w grupie, na razie klasowej, docelowo w społecznej.
W klasie liczącej dwadzieścia osób zwykle ważniejsi są uczniowie słabsi, sprawiający problemy wychowawcze i przez to bardziej absorbujący opiekunkę. Gros czasu w nauczaniu początkowym szkoła poświęca też nauce czytania i pisania uczniów najsłabszych. Zdolniejsi przychodzą do szkoły z tymi umiejętnościami i w zasadzie w klasach 1-3 asystują pani w nauczaniu tych, dla których rodzice nie mają zupełnie czasu.
Wychowawcy dwoją się i troją, aby nawrócić „zbłąkane owce” i „skrzywdzone przez los” dzieci na drogę nauki. Całą niemal energię wypalają na zaszczepianie w owych dzieciach chęci uczenia się. Dzieci zdolne i ambitne, a może nawet przeciętnie zdolne lecz zainteresowane nauką zrównywane są w dół. Wychowuje się je w kulcie szacunku dla dzieci słabych w nauce, w kulcie przeciętności.
Edukacja w klasach starszych wychodzi naprzeciw potrzebom dzieciom mało zdolnym i opóźnionym w zdobywaniu umiejętności wskazywanych programami nauczania. Dla nich są grupy wyrównawcze od klas szkoły podstawowej poprzez gimnazja aż do matury, dla nich cała armia opłacanych pedagogów, psychologów i terapeutów, fundacje, opieka społeczna i fundusze europejskie. To im nauczyciele poświęcają najwięcej czasu lekcyjnego, zebrań rad pedagogicznych i narad zespołów przedmiotowych, zespołów wychowawczych, a nawet prywatnego czasu po pracy.
Można by postawić tezę, że Polska szkoła tak bardzo chce nauczyć wszystkich, że nie uczy nikogo.
Ucząc języka angielskiego w klasie szóstej miałem przed sobą dwadzieścioro sześcioro uczniów. Z tej grupy jedynie czworo uczniów potrafiło płynnie czytać polecenia i czytanki w języku obcym. Pozostali sylabizowali lub potrafili powtarzać ze słuchu wcześniej przeczytane przez innych wyrazy. Był to szósty rok edukacji tego przedmiotu.
Po zbadaniu problemu okazało się, iż trzydzieści procent klasy nie potrafi czytać także w języku ojczystym, a sześciorgu rodzice „załatwili” obniżenie wymagań z języka polskiego. Na marginesie dodajmy, że obniżenie wymagań z jednego przedmiotu uczniowie rozumieją jako obniżenie także z pozostałych. Koło się zamyka. Jeżeli w klasie mamy jedną trzecią dzieci z obniżonymi wymaganiami, to znaczy, że nauczyciel ma przed sobą dwie, a nie jedną grupę uczniów. Po jakimś czasie pracy z grupą o obniżonych wymaganiach nieświadomie obniża poziom wymagań również wobec pozostałych, zdolnych dzieci.
Zajęcia językowe w szkole podstawowej koncentrują się na przeczytaniu i opanowaniu kilku zdań w języku obcym, kilku zadań gramatyki i nowych słówek. Nie przekracza to z pewnością możliwości percepcyjnych podopiecznych. Jednak zawsze znajdą się uczniowie, którym „nie opłaca się lub nie chce się uczyć” i znajdą furtkę dla swoich działań buntowniczych. Wystarczy tu wspomnieć uczniów powtarzających klasy.
System edukacji popiera analfabetyzm. Niemożliwe? A jednak. Mimo że uczniowie wspomnianej klasy nie potrafili czytać i pisać, to świetnie się rozumieli i stanowili niezłą komunę, grupę wzajemnego wsparcia, wobec której nauczyciele czuli się bezsilni. Przychodziłem do tej klasy pracować z czwórką rozumiejącą proste polecenia i z nadzieją, że reszta zainteresuje się problemem. Nadzieje jak zwykle okazały się płonne. „Towarzystwo wzajemnej adoracji” zeszyty i książki nosiło najwyraźniej z przyzwyczajenia, bo jedynie podczas zajęć je otwierali. Każda lekcja z nimi przypominała pierwszą, bowiem zawsze okazywało się, że niczego nie pamiętają, nie starają się, nie chcą.
Na ławkach książki i ćwiczenia wypełnione z pośpiechem przez pierwszego właściciela, pod ławką komórki, kolorowe magazyny i kosmetyki. Rzeczy spod ławki były naturalnie ważniejsze od lekcji, bo przecież klasa szósta to klasa końcowa. W powietrzu wisiała atmosfera rozstania, złamanych serc, nie do końca wyznanych zwierzeń, niejasnych wyborów itp. To była kiedyś, przed pięcioma laty klasa ze średnią tak wysoką, że nauczyciele mawiali: „Nareszcie jakieś dzieci na poziomie”. Co się stało przez lata nauki w klasach początkowych i klasach cztery-pięć? Dlaczego klasa szósta nie chciała się uczyć?
Uczniowie zostali zintegrowani wokół stosunków międzyludzkich, wokół wartości społecznie użytecznych, zrobiono wszystko, aby dzieci świetnie rozumiały się i odczuwały wzajemne potrzeby. Kiedy klasa miała wyjeżdżać na zieloną szkołę, wychowawca zachęcał, aby dzieci złożyły się dla tych, którzy nie mają za co jechać. Gdy któreś dziecko nie miało na podręczniki, reszta szła z pomocą.
Podobnie było z jedzeniem, prezentami na gwiazdkę itd., itp. W klasie szóstej wszystko się zmieniło. Dzieci zdolne pozbawiono motywacji i ambicji, w dodatku poznały „słodki smak lenistwa”. Swoje miejsce w społeczności klasowej odnajdywali u boku przywódców wywodzących się z psychicznie mocniejszej, bo wspieranej systemowo grupy o zmniejszonych wymaganiach, intelektów całkowicie przeciętnych lub wręcz ograniczonych.
Kiedy w czwartej klasie po wejściu na lekcję zapytałem dzieci: „Kto nie odrobił zadania?”, ku mojemu zdziwieniu, wszystkie dzieci chórem zawołały: „Pawełek, proszę pana!” Okazało się, że uczeń ten próbował odpisać zadanie domowe przed lekcją, ale dzieci nie dały mu. Był on bohaterem negatywnym a dzieci prawdomówne. Natomiast w klasie szóstej ten sam typ ucznia był już bohaterem pozytywnym, a dzieci o zgrozo zastraszone lub zdemoralizowane. „Pawełek” manifestował brak zadania i niechęć do nauki.
Dla całej klasy stanowił punkt odniesienia i swoiste alibi: „Skoro taki osioł kończy klasę za klasą, to przecież my nie możemy nie zdać”- tłumaczyli sobie. Nie ulega wątpliwości, że myśleli logicznie i w tej logice szukali dowartościowania. Stąd taki bohater negatywny jest osobą nad wyraz pożądaną i nic dziwnego, że kilku takich osobników może zyskać w społeczności klasowej większy posłuch niż nauczyciel.
W rzeczy samej integracja klasowa doprowadziła do tego, że uczniowie stworzyli swego rodzaju komunę, pozostawiając nauczyciela wymagającego poza nią. Dotyczy to także wychowawcy, któremu może się wydawać, iż panuje nad grupą, ale to on jest przedmiotem manipulacji. Jego pozycja jest przez uczniów określana w zależności od potrzeb, najczęściej roszczeniowych wobec innych nauczycieli i jako „tłumik” wobec rodziców, których zasobami ludzkimi grupa zintegrowanych dzieci również „zarządza”.
Początkowy strach „Pawełka” przed gimnazjum zastępuje odwaga, ponieważ w kolejnej szkole odnajduje te same narzędzia systemowe, z których korzystał w klasie szóstej. Jeżeli nie podoba mu się nowa pani od polskiego, biegnie naskarżyć na nią do pani pedagog. Pani pedagog nie lubi pani od polskiego, więc pędzi naskarżyć na nią do dyrektora. Dyrektor nie ma stosunku emocjonalnego do żadnej z pań, ale ma obowiązek czuwania nad dobrym samopoczuciem „klienta szkoły”- a klientem jest „Pawełek”. Od skargi do skargi i integracja klasy wokół nieuczenia się nabiera charakteru i mocy prawnej, staje się obowiązującą tendencją wśród społeczności klasowej. Nauczyciel naciskany przez wszystkich jest zmuszony „odpuścić”, najlepiej niczego nie wymagać, nie stawiać „pał” i udawać, że się uczy.
Niestety, kiedy poddaje się nauczyciel, „Pawełek” zakłada mu na głowę kosz od śmieci, a inni to filmują, jeszcze inni pozostają bierni. Tak naprawdę jednak nauczyciele sami sobie zakładają kosz na głowę. Przez lata szkoły podstawowej wychowali komunę zintegrowaną wokół najsłabszych intelektualnie. Z czasem instynkt samozachowawczy tych najgorszych podpowiadał im, że także potrzebują sukcesów. Najprostszą drogą do ich osiągania nie są jednak postępy w nauce, ale negatywne oddziaływanie na społeczność klasy.
Przeciętność – znak firmowy polskiej szkoły
Upokorzony nauczyciel, atakowany przez dyrektora, rodziców, pedagogów, uczniów poddaje się. Tego wymaga od niego system. Państwo wydaje na kształcenie młodych pokoleń ogromne pieniądze, pieniądze wszystkich obywateli. Lecz dzieciom w klasie szóstej mówi: „Nie martwcie się, wyniki egzaminu kompetencji nie są najważniejsze. Do gimnazjum i tak przechodzicie!” Na zakończenie gimnazjum pojawia się to samo zdanie: „…do szkoły średniej i tak przechodzicie”. Jeszcze w gimnazjum uczniom oświadczono, że jeden z języków obcych mogą wybrać, a drugi jest nieważny. Ucieszyli się wszyscy. Najsłabsi poczuli się zwolnieni z tych lekcji.
Kogo rozliczyć za poziom nauczania, skoro wszystko wygląda na działania pół żartem, pół serio, jak w przypadku nowo wprowadzonych egzaminów kompetencji?
Materiał programowy jest coraz węższy, podręczniki coraz bardziej aktualne i uwspółcześniane, na wzór wydawnictw zachodnich coraz bardziej kolorowe i komiksowe. Tylko nie ma kogo uczyć – no, uczniowie fizycznie siedzą w ławkach, ale nauczono ich tylko… integrować się.
Podczas lekcji języka polskiego w klasach zawodowych i liceach profilowanych stwierdziłem, że co najmniej 40% uczniów ma problemy z czytaniem, dwa razy tyle uczniów nie potrafi napisać opisu, charakterystyki postaci czy rozprawki, koleżanki opowiadają o 60-70% absolwentach gimnazjów, którzy nie mają podstaw z matematyki, a 90% nie rozumie, co do nich mówi pani na chemii. Wynika z tego, że system oszukuje całe społeczeństwo.
Dopiero w szkole średniej uczniom mówi się, że to wszystko na poważnie, że jeśli uczeń nie zda matury, to jego kariera naukowa zakończy się. Dociera to do ich świadomości dopiero w klasie końcowej. Do tej pory próbują na różne sposoby powielać modele zachowań z klas szkół poprzednich. Obraz blisko dwudziestoletniej kobiety, która rozpłakana podchodzi do mnie na koniec klasy maturalnej w okresie klasyfikacji końcowej, mówi sam za siebie: „To przykre, że przez ostatnie lata nie wykazywałam zainteresowania nauką, a teraz bardzo mi zależy na ocenie dostatecznej. To jest moje marzenie, bez niej nie dostanę się na żadne studia”. Skrucha czy gra na emocjach?
Najlepszą obroną jest atak
Pracując w szkole średniej nigdy nie miałem problemów z utrzymaniem dyscypliny. Jeśli kiedykolwiek któryś z uczniów przeszkadzał mi podczas zajęć, zwracałem mu uwagę tylko dwa razy. Młodzież to ludzie świadomi i mądrzy, życiowo doświadczeni i wrażliwi, dlatego moje pierwsze ostrzeżenie brzmiało zawsze na forum klasy, której dany uczeń starał się być gwiazdą w rozumieniu negatywnym: „Posłuchaj Pawle, jeśli masz naprawdę coś wartościowego i ważnego do przekazania nam wszystkim, to pozwalam ci, wejdź na moje biurko, pokaż lub powiedz co masz do pokazanie czy powiedzenia i uwolnij nas w końcu od swoich uwag”. Ta prośba z reguły wywoływała śmiech i aplauz, była delikatna i w 99% skutkowała. „Paweł” – wnet dorosły człowiek wiedział, że nie ma we mnie wroga, że wiele mogę znieść, ale cała klasa nie może tracić lekcji za lekcją z powodu jego chęci wygadania się, manifestowania buntu etc.
Jeśli nie poskutkowało pierwsze ostrzeżenie, prosiłem „Pawła”, aby pozostał na przerwie i mówiłem mu coś w tym rodzaju: „Dlaczego nie szanujesz własnej pracy i sukcesów, jakie osiągnąłeś do tej pory? Zaszedłeś tak daleko i teraz to wszystko zniszczysz swoim złym zachowaniem. Sam wybrałeś sobie szkołę z myślą o tym, aby być mądrym człowiekiem. Jeśli nie zmienisz swojego postępowania, wszyscy zapamiętają cię jako zabawnego nieuka. Proszę cię, wyhamuj, bo ja na siłę nie zamierzam zatrzymywać cię w tej szkole”. Nigdy, zaprawdę nigdy, nie zdarzyła mi się trzecia rozmowa z tym samym uczniem. Spośród tych, z którymi rozmawiałem w sposób łagodny i stanowczy sugerując im jednakowoż, że podcinają gałęzie(…) 100% „nawracała się”. Tak było do czasów reformy.
Nieoczekiwanie słabi uczniowie gimnazjalni pochodzący z klas zintegrowanych negatywnie, walczący z nauczycielami i uzyskujący dobre oceny dzięki „naciskowi” klasy, dostają się do szkół średnich. Jeżeli trafią na podobnych sobie, szybko nawiązują nici nowej komuny i z czasem zaczynają dominować w klasie. Gdy jednak trafią na rówieśników dojrzałych, mających życiowe cele i spełniających marzenia o przyszłych studiach, trafiają na mur obojętności. Ich agresja i roszczeniowa postawa nie zyskuje akceptacji i grupa wchłania ich lub odpadają.
Nauczyciele szkoły średniej do tej pory to przede wszystkim wykładowcy. Przychodzili przez lata do klasy pracować z uczniami, którzy z założenia chcieli się uczyć i do celowości działań pedagogicznych nie mieli zastrzeżeń. Ale czasy względnego spokoju odchodzą w zapomnienie, ponieważ współcześni uczniowie to, jako się rzekło członkowie komuny zintegrowanej wokół szkoły, a nie wokół nauki. To uczniowie wrażliwi na punkcie własnego honoru i praw, żądający by traktować ich podmiotowo, ale w większości niewiele wymagający od siebie. To przerażające, że w klasach szkół podstawowych uczniowie otwierali zeszyty i podręczniki szkolne jedynie na lekcjach – w szkole. Teraz to niemalże norma w szkołach średnich i dotyczy większości przedmiotów. Nie ma mody na uczenie się…
Na szkołę średnią przypada zadanie przygotowania ucznia – „klienta szkoły” do matury. Trudno tego dokonać, jeżeli ma się przed sobą zintegrowaną negatywnie roszczeniową i czasem agresywną grupę młodzieży. Cała spuścizna i wychowanie z lat poprzednich teraz może zostać przez młodzież wykorzystana. Sprzymierzeńcem nauczyciela jest dojrzewanie ucznia, biologiczne i psychiczne. Te problemy kierują uwagę młodzieży na siebie samych i pomagają chaosowi hormonalnemu narzucić pewne rygory i wartości nadrzędne. Jeśli nauczyciel tego nie wykorzysta, narazi się na agresję i obojętność uczniów.
Nowa sytuacja wymusza integrację środowiska nauczycieli. Zintegrowanie negatywne młodzieży doprowadzi do integracji nauczycieli wokół problemu agresji w szkole. Niestety, niejednokrotnie może to przypominać monolog na zebraniu nauczycieli uczących powiedzmy w klasie I a liceum: „Proszę państwa, Paweł Kowalski, Jan Nowak i Ewa Kwiatkowska notorycznie przeszkadzają na zajęciach, są wulgarni wobec nauczycieli i podburzają klasę. Podziękujmy im na koniec roku.” Będzie to oznaczać, że wskazani przez wychowawcę uczniowie „strzelą kibla” – będą powtarzać klasę. Nareszcie sprawiedliwość zatryumfuje? Jak to się stało, że „Pawełek” i inni doszli tak daleko?
Zakończenie
Oczywiście pobudzanie w dzieciach odruchów społecznych, ducha humanitaryzmu i empatii nie jest działaniem negatywnym, natomiast nie może być jedynym celem szkoły. Dzieci wykorzystujemy do różnego rodzaju kwest charytatywnych, zmusza do chodzenia po domach ze skarbonkami, robienia wypieków, zbiórek dla zwierząt, a przecież są też inne cele szkoły.
Ilu rodziców widziało na przykład swoje dziecko w szkolnym przedstawieniu teatralnym, orkiestrze lub zespole jakimkolwiek, w konkursie sportowym, recytatorskim lub naukowym dla wszystkich a nie tylko dla wybrańców pani od…? Jak często w roku szkolnym szkoły organizują takie imprezy?
Czy nie można dzieci uczyć otwartości i szacunku do wiedzy, do własnej ciężkiej pracy? Trudno jest uczyć dorosłych uczniów, którzy „gonią” za pieniędzmi i szukają pracy zarobkowej, chcą zarabiać a nie siedzieć na lekcjach. Nie dają się nabrać na historie o wadze czytania i nauki, kiedy żyjąc bez tego za granicą, można o wiele szybciej dorobić się luksusów niż kształcąc i pracując w Polsce.
Artykuł z 2005 roku.