Podróż nad morze

Nadszedł wreszcie ten dzień, kiedy wraz z rodziną ruszyliśmy na urlop nad ukochane polskie morze. Wyjechaliśmy około piątej rano w sierpniową sobotę, aby uniknąć tłoku na krajówce nr 11 wiodącej z Kluczborka (łączy Górny Śląsk z Pomorzem) po sam Koszalin. Obliczyliśmy, że droga powinna nam zająć jakieś 6-7 godzin jazdy. I rzeczywiście do wysokości Poznania i Piły droga była niemal pusta. Przed i za Piłą nagle na drodze znaleźliśmy się w ogromnym wężu aut, pełznącym niestety coraz wolniej na północ Polski. Czas i upał coraz bardziej zaczęły dawać się we znaki w południe. Zaczęliśmy wyliczać, jak długo jeszcze musimy jechać te marne 150-200km(?). W minorowym nastroju zawyrokowałem, że jeśli dobrniemy do morza do godziny czternastej, to będzie dobrze.

Mimo że mieliśmy połowę zbiornika paliwa (gazu), to zatrzymaliśmy się na jednej ze stacji paliwowej, aby uzupełnić także płyny i zmyć nudę z twarzy. Okazało się, iż w kolejce do toalety i w kolejce do dystrybutora paliwa należy czekać w nieskończoność… Dzieci już zdążyły skorzystać z toalety, zwiedzić wszelkie huśtawki i ślizgawki, a nawet przebiec pobliskie łąki wzdłuż i wszerz, a kolejka po gaz posuwała się ślimaczym tempem. Kiedy chłopiec z obsługi napełnił butlę jednego auta, kierowca musiał udać się do położonej 100 metrów dalej – w budynku – kasy. Ponieważ kasjer obsługiwał też klientów kupujących napoje i żywność, niestety również zbyt atrakcyjny dla dzieci „kociołek” z hot dogami, więc należało uzbroić się w cierpliwość i czekać. Każdy klient tankujący gaz na „Bliskiej” musiał odstać kolejkę do dystrybutora i potem do kasy…

polskie drogi… tylko płakać

Morze

Morze

Gdy już ruszyliśmy dalej, po około pięciu kilometrach nasz samochód stał się z powrotem jednym z ogniw łańcucha ciągnącego się… nikt by w to nie uwierzył, a jednak, kilometrami, dziesiątkami kilometrów… A czas mijał i mijał, podróż wydłużała się w nieskończoność, topniał entuzjazm wakacyjny i podróżniczy. Za Szczecinkiem po Babolice robiliśmy w 10-15 minut dosłownie około 0,5-1 km. W Babolicach krzyżuje się kilka dróg wiodących z zachodu na wschód, z południa na północ. Z kolei Głodowie okazało się męczymy się tak z powodu policjanta kierującego ruchem. Otóż puszczał on z kierunku zachodniego po kilka aut i południowego kilka. Kiedy na rynku zrównałem się z nim, powiedziałem z żalem, że stoimy w korku od ponad 20 kilometrów. Być może wówczas zaczął puszczać więcej aut z kierunku południowego, bo rzeczywiście z zachodniego nie było żadnego tłoku. Kiedy już opuściliśmy rynek tego miasteczka, po jakimś czasie dogoniliśmy uciekających nam na północ kierowców, z którymi wcześniej męczyliśmy się w jednym korku i przed kolejnymi niewielkimi w sumie miejscowościami znów utykaliśmy w następnych korkach, łańcuchach ślimaczących się i wolno w upale jadących na północ. Wreszcie kiedy dojechaliśmy na miejsce, było około siedemnastej.

Blisko 500 km jechaliśmy prawie 12 godzin, czyli średnio robiliśmy 40 km/h. Przed wyjazdem zakładaliśmy optymistycznie, że jadąc z prędkością 100 km/h, dotrzemy na wczasy w 5-8 godzin z uwagi na ruch w wielkich miastach, przez które wiódł nasz szlak. W drodze powrotnej postanowiliśmy zmienić trasę i nie jechać przez Piłę i Poznań, ale przez Człuchów, Wągrowiec do Gniezna, a dalej przez Wrześnię, Kalisz i Wieruszów. Celem powrotnym było bowiem zwiedzenie „gniazda polskości”, pierwszej prastarej stolicy Polski. O ile droga do Gniezna i Kalisza była znośna, o tyle ostatni etap Kalisz, Wieruszów do styku z drogą nr 11 okazał się koszmarem z racji jakości nawierzchni i słabego oznakowania dróg.

Płynność ruchu

Wnioski z podróży, a raczej z tułaczki nad morze, nasuwają się same. Po pierwsze nikt od 1989 roku (odzyskanie niepodległości) w zasadzie nie przemyślał w Polsce problemu udrożnienia dróg w wakacyjne weekendy. W wielu przysłowiowych „dziurach”, czyli niewielkich miejscowościach na drogach krajowych władze pozakładały światła, licząc się z natężeniem ruchu na kierunku szczególnie południe-północ, w obawie aby mieszkańcy mogli bezpiecznie przechodzić przez skrzyżowania lub przejeżdżać drogami podrzędnymi. I zdarza się notorycznie, że światła czerwone powstrzymują łańcuch aut wczasowiczów pędzących nad morze tylko po to, aby dać zielone światło przechodniom, których nie ma lub pojawiają się z częstotliwością 1 osoba/godzinę. Po drugie Policja w żadnym razie nie czuje się odpowiedzialna za zaistniałą sytuację, rzadko kiedy pojawia się patrol i policjanci nie udrażniają ruchu, a wręcz przeciwnie, bywa, iż z zegarkiem w ręku puszczają co trzy minuty po kilka aut z „zastygłego potoku aut” jadących na północ, aby dać szansę lokalnym właścicielom pojazdów na włączenie się do ruchu. Kuriozalny jest przykład świateł pilnujących porządku w Koszalinie i innych większych miastach, gdzie na wielu podrzędnych skrzyżowaniach byliśmy zatrzymywani światłami po to tylko, aby odstać kilka minut, bo zielone światło miały drogi podporządkowane, na których nie było nikogo.

Ruch na polskich drogach podczas wakacyjnych weekendów to kpina z wszelkiej logiki i zasad poruszania się na drogach. Powiedzmy może tak, jest wielu kierowców, którzy płacą podatki drogowe wliczone w paliwo etc., czyli niejako to oni sponsorują drogi i ich powstawanie. Na co dzień korzystają z nich w niewielkim stopniu poruszając się zwykle po wyznaczonych pracą i miejscem zamieszkania kierunkach lub wcale, duży procent aut po prostu stoi w garażach i na parkingach przed domami. Kiedy jednak zbliża się okres urlopu, kierowcy wyciągają swe pojazdy, chuchają, dmuchają, czyszczą i polerują, bo udają się nimi w podróż, wreszcie ich użyją. I niestety, dla większości ta przyjemność i jednorazowy wyjazd zamienia się w nudnawy, męczący i pełen stresów niestrawny exodus, wycieczka zamienia się w mistyczną pielgrzymkę: „Wielu ma prawo do jazdy, ale niewielu dojedzie o określonej porze dnia, jak sobie zaplanowało”, trzeba być wybrańcem! Matrix. Nie dość, że nie ma porządnych, szerokich dróg, to jeszcze te, które są, nie mogą być zwyczajnie po ludzku uczęszczane, bo… bo to Polska właśnie.

Mimo wszystko…

Pobyt nad morzem i cały urlop okazał się wspaniały, pomijając męczącą podróż. Pogodę mieliśmy zmienną, ale zdążyliśmy się wykąpać, poopalać i zmęczyć. Najwspanialsza część to wspólna rodzinna piesza wycieczka plażą do Darłówka. Miało to być tylko kilka kilometrów, a okazało się kilkanaście (10-12 km) w jedną stronę, w dodatku pod górkę i w palącym plecy słońcu. Z kolei w drodze powrotnej rozpętała się burza i pięciokrotnie zawracała, aby nas zniechęcić. Chroniliśmy się pod wydmami, okrywając się wielkim ręcznikiem, co na niewiele się zdało, bo przemokliśmy do cna. Na szczęście było ciepło i nie marzliśmy. Wreszcie kiedy pod wieczór wróciliśmy z tej wyprawy, nikt nie miał siły jeść kolacji…

Morze

Morze i burze

Przyszłość…

Zaprosiliśmy do nas całą Europę na 2012 rok… Obiecajmy sobie odłożyć wszelkie wyjazdy na czas tych zawodów, nie wyjeżdżajmy swoimi autami, niech turyści mają możliwość podziwiania naszej ojczyzny, bo że jest piękna, widać nawet podczas jazdy dziurawymi i ciasnymi drogami krajowymi.

26-30.10.2009 r.