To z pewnością wielkie kino w kategorii „film muzyczny”, a szczególnie w dziedzinie scenariusza, zdjęć, scenografii, muzyki czy choreografii. Reżyser Tom Hooper wypełnił wszystkie warunki, aby obraz stał się klasycznym musicalem. W głównych rolach obsadził gwiazdy największego formatu z H. Jackmanem, R. Crowe, A. Hathaway czy A. Seyfried. No właśnie, i chyba to przesądziło, że film mi się nie podobał podczas pierwszego oglądania.
Jackman i Crowe utkwili mi w pamięci jako odtwórcy mocnych charakterów kina akcji. Pierwszy to przecież „X-man” a drugi to tytułowy „Gladiator”. Z tego powodu zdają się zupełnie niewiarygodni w nowych wcieleniach. Gdy tylko zaczynają śpiewać, są niemal groteskowi. To przeszkadza.
Fabuła dzieła została oparta na wybitnej powieści Wiktora Hugo opublikowanej w 1862 roku. Ukazuje nierówności społeczne i ludzi odrzuconych na margines. Jej główny bohater Jean Valjean (w filmie Jackman) został okrutnie potraktowany przez los.
Najpierw skazano go na wieloletnie galery za kradzież bochenka chleba. Gdy opuścił w końcu więzienie, nie mógł odnaleźć się w społeczeństwie klasowym, które takim jak on jednostkom uniemożliwiało powrót do normalnego życia. Przypadkowo trafił na dobrego biskupa Myriela. Ten we własnej rezydencji – pałacu biskupim – urządził szpital dla ubogich, a sam zamieszkał w skromnym domu. Udzielił też w nim schronienia byłemu galernikowi. W zamian za to Valjean go okradł…
Na szczęście Myriel okazał się wielkim człowiekiem i wybaczył mu kradzież. Na pożegnanie dodał jeszcze kosztowności i nakazał, aby Valjean zrobił z nich dobry użytek. Tak też się stało i początkowo los uśmiechnął się do bohatera. Przybrał nazwisko Madeleine i stał się energicznym przemysłowcem działającym w mieście Montreuil, gdzie wybrano go na mera (burmistrza). Niestety, Javert, były nadzorca galerników, został inspektorem Policji w Montreul i rozpoznał w przemysłowcu swojego dawnego podopiecznego Valjeana. Na pierwszym planie pojawia się tam Fantyna, matka nieślubnej córeczki, która właśnie straciła pracę w fabryce bogatego przemysłowca Madeleine…
Zachwycać się nad śpiewaniem aktorów nie potrafię, jakoś wciąż słyszę tylko ten motyw przewodni, pieśń galerników z pierwszych scen dzieła. Scenografia, doskonałe odtworzenie realiów historycznych itd.? – nie jestem fanem mody XIX wieku i na niej się nie znam, ponadto nie uważam, aby akurat kino musiało grać li tylko kostiumami. Charakteryzacja… – cóż, jakbym oglądał „Skrzypka na dachu” i to sceny z upiorami ze snów bohaterów: szkaradnie wytapirowane włosy, obleśnie wymalowane ostre makijaże prostytutek w Montreuil itd. – po prostu wampy i brudasy, tony brudu. To przeszkadza podobnie jak półmroki, zdjęcia stylizowane na retro.
Męczy w powieści Hugo i w filmie Hoopera to niemal złośliwe i jakże europejskie (francuskie, polskie?) wręcz fatum wiszące nad główną postacią. Valjean nie może być szczęśliwy, a spiętrzające się przeciwności losu stają się niczym chwyt literacki, hiperbola losu człowieka, takie ostrzeżenie? Ale przed czym, przed jakimi współczesnymi zagrożeniami? W XIX wieku powieść miała odegrać rolę reformatorską, a współcześnie?
Film Hoopera odtwarza lekturę dla milionów francuskich uczniów, pokazuje ludzkie nieszczęście, nawarstwiające się problemy społeczne, nierówności, przeciwko którym wybuchały powstania w XIX wieku we Francji (1832, 1848) i w całej Europie. Jest to też dzieło o miłości utraconej i zwykłej niesprawiedliwości losu. Współczuję wszystkim francuskojęzycznym (Francja, Kanada, byłe kolonie) uczniom, którym teraz nakaże się obowiązkowe „pielgrzymki do kin”, aby podziwiać Hugo/Hoopera, bo „wielkim jest i zachwyca”. Wynudziłem się strasznie na tym filmie. Może dlatego, że znam powieść i uważam ją za „wielkie smuty”, a tu jeszcze bohaterzy śpiewają dialogi – zamiast walić się po mordach, walcząc o swoje racje… Trochę inny mamy dzisiaj savoir-vivre?
W XIX wieku powieść Hugo była rewolucyjna wręcz, wiemy, a przed wydaniami kolejnych części i wznowień nakładów ustawiały się do księgarń kilometrowe kolejki. Żyjemy jednak w XXI wieku i można było napisać współczesną wersję „Les Miserables” („Nędzników”), np. Valjean niesłusznie skazany za pedofilię sam wykorzystywany seksualnie w dzieciństwie i w więzieniu przez sadystycznego Javerta wychodzi na wolność, aby stanąć w ringu i walczyć o pas WBC wagi ciężkiej… Co? Szpila by zagrał? Przepraszam, czy też by zaśpiewał? Żartuję oczywiście, ale to wszystko, by odreagować męczący patos „arcydzieła” Hugo/ Hoopera…