Julia Roberts (44 l.) wcieliła się w tym filmie w postać Elizabeth Gilbert (wiek 30+). Nie wiadomo z jakiego powodu pragnie ona zmiany w swoim życiu. Miała dobrą pracę i przystojnego męża, lecz któregoś dnia po głębszym namyśle doszła do wniosku, że nie tego w życiu szukała. Następnie przeżywa romans z młodym mężczyzną, który szybko się nią nudzi i w końcu Elizabeth opuszcza USA, aby wędrować po świecie w poszukiwaniu własnego szczęścia.
To z pewnością wartościowy film pod względem poruszanego problemu. W pewnym wieku ludzie mają skłonności do krytycznej analizy własnego dorobku i miejsca w życiu. Bywa, że mężowie czy też żony odchodzą od siebie, ponieważ „wszystko co najlepsze, dawno już za nimi”. Pozostaje rutyna zabijająca związek. Nie mówią już sobie ciepłych słów, nie uprawiają seksu, nie mają też wspólnych zainteresowań czy pasji. Nie ma racjonalnych i emocjonalnych przyczyn, aby dalej trwać w związku. Uczucie wypaliło się.
Problem głównej bohaterki polega na tym, że tak naprawdę jest znudzona swoim życiem. Nie daje jej ono radości, musi zatem je zmienić. Przypomina wypaloną zawodowo i niezadowoloną ze swego życia emancypantkę, z pretensjami do świata włącznie. Być może posiadanie dzieci zmieniłoby coś, wniosło do jej życia jakąś wartość, ale wraz z mężem nie posiadają dzieci i nawet o tym ze sobą nie rozmawiają. Ich związek musi więc runąć.
Sposób pokazania problemów egzystencjalnych Elizabeth jest nudny, nużący i napuszony. Nudny, ponieważ bohaterka sama nie wie, czego chce, nie ma żadnych życiowych pasji i jest… pusta. Jej pustota polega na tym, że nie ma życia wewnętrznego, nie potrafi znaleźć się w otaczającym ją świecie, a wszystko tłumaczy brakiem czasu w życiu na refleksję – zawsze była z kimś (ktoś ją „prowadził za rączkę”, czuwał przy niej – to ma być wada?!), samotność ją intryguje… Nużąca jest opowieść bez akcji i celu dziania się na ekranie. Nie ma punktów przełomowych, stopniowania odkrywanych prawd i przeznaczenia. Napuszony, bo pokazujący widzowi, że prawda o życiu jest gdzieś daleko poza człowiekiem. Trzeba wiele podróżować, aby odnaleźć prawdę o sobie. Z taką tezą zupełnie nie można się zgodzić.
Schemat, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, to życie i rozwój prowadzące do wykształcenia, aby osiągnąć szczęście w życiu rodzinnym i bogactwo jako status pozwalający bezpiecznie patrzeć w przyszłość, a nawet planować ją dla swoich bliskich. Ela wyrosła w takim środowisku. „Jedz, módl się…” to próba odnajdywania się jej. Teza: człowiek szczęśliwy nie rozpoznaje własnego szczęścia, gdyż nigdy nie był sobą – prowadzono go bezpiecznie przez życie i… Bohaterka chciałaby zacząć wszystko od początku, aby gdzieś tam daleko w przyszłości dojść być może do tego samego poziomu życia i celów, ale ona chce zrobić to po swojemu. Brakuje mi tu czegoś, np. rozmów z rodzicami, którym wiele zawdzięczała, tak się dla niej starali, nie doceniała własnego szczęścia? Gdyby ją zostawili samej sobie, byłaby szczęśliwsza?
Tytuł filmu odzwierciedla pewną filozofię życia i postawę poszukiwania szczęścia. Każdy potrzebuje choć jego namiastki. Jedz – to wskazanie na potrzeby fizjologiczne człowieka, módl się – to symbol świata metafizycznego, a kochaj to wyznacznik świadomości bycia elementem świata, a nie bytem samodzielnym, wyspą na oceanie. Zaspokojenie trzech sfer w życiu daje spełnienie i radość. Tej prawdy nie trzeba jednak szukać poza sobą, włócząc się po świecie, krzywdząc bliskich, człowiek dojrzały doskonale o niej wie. Film przekombinowany, epopeja o pustym człowieku (kobiecie), któremu wyrządzono krzywdę, za bardzo go kochając. Wielkie smuty w rodzaju filmów drogi lub o tematyce więziennej.