To historia młodej dziewczyny (kopciuszka?), która pozbawiona rodziców walczy o przetrwanie na jednej z mało gościnnych planet galaktyki, zbierając złom. Daisy Ridley (23l.) jako Reya pewnego dnia znalazła robota, dzięki czemu jej los diametralnie się zmienił. Urządzenie to miało bowiem w pamięci ważne informacje na temat miejsca pobytu Luka Skywalkera. Walczą o nie dwie potęgi: rebelianci – potrzebują Luka do walki z Imperatorem i ludzie Imperatora pragnący zgładzić Skywalkera. Reya opowiada się po stronie dobra, czyli przeciwników „złej strony mocy”. Rozpoczyna się poważna rozgrywka między nienawidzącymi się stronami. Ku zaskoczeniu widzów dziewczyna nie jest tylko pionkiem w tej grze, lecz jednym z najważniejszych jej elementów.
Recenzja dla nowego widza GW zawiera same komplementy i zachętę do obejrzenia „Przebudzenia mocy”. Reya to bohaterka w sumie dość ogranego motywu człowieka nieświadomego swoich talentów i mocy, które dobrze wykorzystane mogą dać szczęście wielu ludziom a nawet planecie i galaktyce. Widz zobaczy całą gamę elementów znanych już z fabuł innych dzieł i nie będzie musiał się męczyć, zastanawiać, a raczej skupi się na rozrywce. Konwencja sci-fi w niczym nie musi tutaj przeszkadzać, zadowoleni będą fani kina akcji, sensacji, przygody itp. Niestety, po „Avatarze” (2009), trudno jest sobie wyobrazić efekty specjalne na wyższym poziomie i „Gwiezdne wojny” „nie wciskają w fotel” nowymi rozwiązaniami. Gra aktorska, muzyka i scenografii w całości poprawne. Film kosztował sporo pieniędzy, zadebiutował na Boże Narodzenie 2015 i już zarobił powyżej 1,5 mld. To także jest argument, aby dzieło zobaczyć.
Recenzja dla widza wyrafinowanego i fana serii filmów o „Gwiezdnych wojnach” może zamykać się w zdaniu typu: to już było. Scenariusz przypomina znane, poczciwe pierwsze części na czele z „Nową nadzieją” (1977). Disney zakupił od Lucasa za 4 mld dolarów prawa do „Gwiezdnych wojen”, a także studio z wyposażeniem. Być może z tego powodu w „Przebudzeniu Mocy” widzimy te same galaktyki, statki kosmiczne, pordzewiałe odrzutowce rebeliantów, tła, meteoryty, a nawet dźwięki, jakie były już przed 40 laty.
Podobnie mamy do czynienia z przekrzywianiem kosmicznych właściwości fizycznych z prędkością nadprzestrzenną, podobnymi ujęciami, tłami, ze świecącymi się wciąż niepotrzebnie silnikami pojazdów kosmicznych (w próżni to bez sensu) itd. Zatem bez dodatkowych inwestycji można spokojnie rozwijać serię, wykorzystując istniejące makiety, wózki dla kamer, haki lamp oświetlenia itd. Wielka szkoda? Raczej nie, przecież Disney robi kino porządne kino dla dzieci i młodzieży.
Czas pokaże, czy fani „Avatara”, „Avengersów”, „Ironmena” kupią bilety na kolejne części „GW”, czy pokochają tę „odkurzoną wersję” klasyki, tak kiedyś lubianej przez ich ojców i może dziadków. Matki, żony, babcie i prababcie chętnie na chwilę spuszczą swoich synów, mężów, wnuków, prawnuków z oka i wyślą ich „w kosmos”. Czy film zdobędzie 6 Oscarów tak jak „Nowa nadzieja”? Chyba nie ma takiej możliwości, aby za to samo dostać po raz kolejny nagrody. W każdym razie legenda Lucasa poniesie ten film i całą serię w stronę rekordów wpływów.
Wartość dzieła obniżają pewne niedociągnięcia logiczne. Wśród nich z pewnością decyzja o kobiecej głównej roli. Dziewczynki nie gustują w sci-fi i nie są targetem producentów tego typu kina, są nimi chłopcy i mężczyźni. Ci z kolei nie przepadają za postaciami „kobiet walczących”, ponieważ trudno im się z nimi identyfikować. W dodatku to zrozumiałe, że Reya odkrywając w sobie moc, jest dobra w walce np. na miecze świetlne, ale tutaj autorzy przesadzili. Mało racjonalne jest też uczynienie z przeciętnego strzelca, którzy zawsze byli anonimowi i służyli „do odstrzału”, drugiej ważnej osoby – mowa o Finnie (John Boyeg, 23 l.). Być może są jakieś długotrminowe plany wobec tej postaci? Oba „manewry” w tym zakresie balansują nad przepaścią trywialności i mogą zaważyć na powodzeniu kolejnych odsłon GW.