Gryźć trawę

Po jednym z testów podczas WF-u podszedł do mnie nauczyciel i zachęcił do zagrania na skrzydle w reprezentacji piłkarek nożnych gimnazjum. To nietypowy sport dla dziewcząt. Uwielbiałam lekkoatletykę, biegi przełajowe i maratony, ale szkoła miała reprezentację dziewcząt w futbolu i… nic więcej. Znajome z drużyny narzekały na katorżnicze treningi lekkoatletyczne i to mnie przekonało, aby pójść i spróbować swoich sił, zobaczyć na ile moje bieganie ma jakąś wartość? Trener wymagał od nas bardzo dużo i biegał z nami zawsze jako pierwszy. Dotrzymywałam mu kroku, stając się coraz lepszą lekkoatletką. Pędzić za rywalką lub jej uciekać, spoko, ale trzymać piłkę przy nodze, a potem celnie podać lub strzelić choć w okolicę bramki, cóż, musiałam się tego uczyć w przyśpieszonym tempie. Drużyna na mnie liczyła i nie mogłam zawieść.

Filozofia sportu trenera polegała na tym, aby stawiać sobie poprzeczkę wyżej niż robią to inni. „Zwycięstwo to konsekwencja ciężkiej pracy!” – twierdził i „gonił nas” po okolicznych lasach. Tylko podczas krótkich przestojów zdawkowo tłumaczył, że zależy mu najbardziej na tym, aby każda z nas wywiązywała się ze swoich boiskowych zadań. „Nie obchodzi mnie wynik, chcę widzieć, że na boisku żrecie trawę…!” Oznaczało to, że mamy dawać z siebie 120% i starać się nie poddawać. Można przegrać, mówił trener, to zdarza się każdemu, ale najczęściej przegrywają ci, którzy słabo się starają i dają sobie wydzierać zwycięstwo. Raz jedna dziewczyna powiedziała, że w powiedzeniu trenera powinno być: „Gryźć trawę” a nie „żreć”. Odburknął coś w rodzaju: „Będziesz gryzła, jak dostaniesz się do kadry Polski. Żeby się tam dostać, trzeba żreć, oswoić się z cierpieniem i stanąć ponad nim”. Uparcie twierdził, iż tylko kondycją możemy pokonać przeciwniczki, zamęczając je, „zabiegając na śmierć”, aż zaczną „oddychać rękawami”, a wówczas strzelimy im bramki. Chyba miał rację. Byłyśmy mistrzyniami przez kolejne trzy lata. Podczas jednego sparingu pokonałyśmy lekceważących nas chłopaków. Gdy po meczu zapytałam jednego z nich, ile kilometrów przebiegają tygodniowo na treningach, ten zrobił mądrą minę i zaczął głośno liczyć. W końcu naliczył około siedmiu. Był bardzo dumny do momentu, gdy nie usłyszał, że my biegamy około pięćdziesięciu kilometrów. Strzelili nam pierwszą bramkę, ale pół godziny później zabrakło im tchu i służyli nam tylko za… chorągiewki. „Zmoczyli” 6:1!

Gryźć trawę to znaczy dawać z siebie wszystko

„Gryźć trawę” to znaczy dawać z siebie więcej niż wszystko

Zasadę „gryzienia trawy”, czyli dawania z siebie więcej niż się ma, przeniosłam później do każdej aktywności. Dla przykładu do tej pory nie przejmowałam się nauką i uczenie się uważałam za stratę czasu. Wiedza jest dostępna w necie, więc po co to „wkuwać na pamięć”? Uważałam, że jestem stworzona do przestrzeni, biegania, aktywności, nie potrafiłam usiedzieć na miejscu. Jednak spróbowałam zastosować zasady systematyczności takiej samej jak na treningach. Na początek w małych dawkach, poświęcałam nauce pół godziny dziennie, ale potem coraz więcej. Któregoś dnia po treningu i kolacji zorientowałam się, że potrzebuję wręcz natychmiastowego kontaktu z podręcznikiem do historii, aby doszlifować wiedzę na sprawdzian.

Ogromną radość zaczęło mi sprawiać uciekanie ze sportu w naukę i odwrotnie. Okazało się, że mój dotleniony mocno mózg potrzebował zapisywać megabajty czegoś, co wcześniej nazywałam „pierdołami”, a gdy już był nasycony, ubierałam tenisówki i biegłam, gdzie nogi poniosą.

Jestem wdzięczna trenerowi. Był i jest moim autorytetem, nie są nim ci, którzy tylko mędrkują i są świetni z teorii. Trener biegł przed nami przez las i to on nadawał tempo, a także kierunek biegu. W ten sposób zaczęłam patrzeć na moich nauczycieli. Ich zadaniem było wytyczanie celów nauki, sprawdzali czy robimy postępy i oceniali nas. Reszta była w moich rękach. Tak, wcześniej, przed sportem, uważałam, że mnie krzywdzą, próbując wtłoczyć w jakieś schematy i chore obowiązki. Starałam się podporządkować systemowi edukacji. „Wyłączyłam” młodzieńcze analizowanie okolicznikowe: „po co, na co, w jakim celu, dlaczego ja?”, ponieważ takich pytań nie zadawaliśmy trenerowi piłki nożnej. Ta postawa przewartościowała moje nastawienie do świata i samej siebie.

To był najtrudniejszy okres w moim życiu. Po pierwsze treningi, po drugie zadania szkolne i jeszcze życie intymne. Stałam się pozornie bezmyślną maszyną do wykonywania zadań trenera, nauczycieli, rodziców, ale miałam swoje cele, które musiałam zrealizować. Kariera w sporcie odpadała, ponieważ wybrałam szkołę średnią słynącą lokalnie z mocnej drużyny siatkówki dziewcząt. Piękna dyscyplina sportu, ale tam się stoi na boisku. Bez biegania świruję i zapadam na klaustrofobię. Za to w mieście jest drużyna biegowa i oni jeżdżą na maratony. Na tym skupiałam swoją uwagę. Drugi cel to wykształcenie. Dzięki ciężkiej pracy pamięciowej miałam świetne wyniki, chociaż do książek mnie w ogóle nie ciągnęło i nie ciągnie, ale skoro trzeba, nie będę dyskutować?

Sekret moich sukcesów w nauce podobnie jak w sporcie wyrósł z systematyczności i uporu, solidności, odpowiedzialności za przyszłość. Robiłam swoje, czyli to, czego ode mnie wymagano. Raz przychodziło mi to z łatwością, jak bieganie czy nauka na pamięć wierszy, raz z ogromnym trudem – taktyka boiskowa czy zadania z fizyki, ale nigdy nie poddawałam się. Ogromnie bałam się, że np. dostanę piłkę pod bramką przeciwniczek, będę sama na sam z bramkarką i się spalę. Bałam się też sprawdzianów szkolnych, bo mogły mnie hamować.

Każda ocena negatywna zmusza do cofania się, gdy inni idą dalej. Dlatego lepiej „płynąć z prądem” i robić wszystko na czas. Gdy stracisz piłkę na połowie przeciwników – musisz wracać pod własną bramkę, a tam raczej gola nie zdobędziesz, możesz tylko stracić.

Było więcej lepszych piłkarek ode mnie, które zrezygnowały z treningów z racji poczucia, że lepsze jest życie na facebooku, bez zmartwień, potu i „gryzienia trawy”, czyli bez wysiłku ponad możliwości. Podobnie w pierwszej klasie gimnazjum miałam koleżanki o wiele lepsze w nauce niż ja, ponieważ zapracowały na to w podstawówce, miały nawyki uczenia się i otwarte szerzej umysły. Dzięki dyscyplinie i pracy systematycznie robiłam postępy, aż w trzeciej klasie dogoniłam czołówkę. Na końcowym apelu szkolnym dwukrotnie wychodziłam na scenę w auli po nagrody za naukę, czerwony pasek i mistrzostwo z drużyną. Wszyscy byli szczęśliwi: ja, rodzice, trener, cieszyli się też moi nauczyciele. Mówili, że z takimi uczniami jak ja warto pracować.

„Żrąc trawę”, pracujesz także na sukces innych, jasne, ale nie masz czego im zazdrościć. Oni też dają z siebie wszystko i budują cię, kreując na wielkiego zawodnika, ucznia, pracownika. Sukcesy, jakie osiągałam, nie miały jednego autora, bo przecież było nas ponad dwadzieścia osób i trener. Ponadto także rodzina mnie wspierała, nauczyciele oraz wierni fani w szkole i poza nią. Zatem nie ma co analizować i mówić, że nie warto starać się i pracować na konto i sukcesy innych, którzy siedzą sobie w ciepłych gabinetach, często nawet nie wiedząc, że my gdzieś harujemy. Dyrektorka szkoły na przykład dostała nagrodę od burmistrza za sukcesy sportowe szkoły, czyli nasze, a nie była na ani jednym treningu, w sensie nie biegała za piłką. Cóż, ale i ja przecież nie strzeliłam żadnej bramki w turniejach, a dziewczyny z ataku nie zdobyłyby ich, gdyby nie pomoc drużyny itd.

Sukces ma wielu ojców, a ja cieszę się, że brałam w nim udział i wszyscy mamy wspaniałe wspomnienia. Mogłam, jak wielu rówieśników, prześlęczeć ten czas przed wyświetlaczem laptopa czy smartfona, publikować selfie i czekać aż świat zauważy moje „modowe sukcesy” lub pomysłowość, co przełoży się na ilość lajków. To raczej pozory życia niż życie. Żal mi wszystkich „uzależnionych od lajków” i facebooka, którzy ślęczą tam w wirtulandii zamiast normalnie żyć i „żreć trawę”, aby odnosić realne sukcesy i realnie z nich cieszyć się wraz z całą bandą pozytywnie zakręconych ludzi… Ale nikogo nie oceniam, każdy robi to, co daje mu szczęście.

Moje – nasze sukcesy i szczęście idące za nimi motywowały mnie, trenera, nauczycieli, środowisko do ciężkiej pracy z kolejnymi rocznikami. I to jest optymistyczne! Uświadomiły mi też gorzką prawdę, że owszem, wszystko zależy ode mnie, ale każdy kolejny sukces trzeba losowi „wydzierać z gardła” mozolnym „gryzienem trawy”.