Genetycznie nieszczęśliwi

  • 16 listopada 2015

Poszukując odpowiedzi na pytanie, dlaczego jesteśmy narodem nieszczęśliwym i uwielbiamy zrzędzić, cierpieć, chwalić tylko cudze, poddawać się i hejtować wszystkich, którzy wyrastają ponad przeciętną, należy zerknąć na literackie arcydzieła XIX i XX wieku, gdyż na nich wychowują się pokolenia Polaków od ~200 lat. Wiemy, iż sarmatyzm wykoślawił mentalność Polski szlacheckiej w XVII i XVIII wieku, co doprowadziło do rozbiorów.

Literatura wówczas programowo nie mogła ociekać humorem, zwykłą ludzką radością i poszukiwaniem szczęścia, bo walka narodowowyzwoleńcza była ideologią ważniejszą. Czy Polacy nie mieli prawa do radości z życia? Owszem, mieli, ale nie wolno było nią epatować w literaturze. Mogłoby to być odbierane jako zgoda na zastaną sytuację, a autor posądzony o kolaborację z zaborcami lub obojętność wobec problemu wolności i tożsamości narodowej, czym skazałby siebie na zapomnienie. Między innymi dlatego Mickiewicz przestał pisać o zakochanych i skupionych na sobie bohaterach, a wykreował patriotę. Widać to w cyklu dramatów romantycznych wieszcza pt. „Dziady”. Część II i IV (1823) dzieli od części III (1832) stłumione powstanie listopadowe, które pochłonęło wiele ofiar, przelano krew, zatem w programie romantyków musiała nastąpić korekta.

Refuge_du_Gouter_schronisko

Refuge du Gouter schronisko na trasie do Monte Blanc

Poeta Juliusz Słowacki podczas podróży po Europie (i nie tylko) nabierał różnych doświadczeń. Jego bohater Kordian wdrapał się któregoś dnia na Mont Blanc. Było to osiągnięcie wspaniałe i wielkie, jakiego niewielu mogło zakosztować, do dnia dzisiejszego. W jednej ze scen II aktu „Kordiana” (1833) widzimy, jak bardzo młodzieniec cieszy się z tego faktu, gdy nagle: „”Łup!”. W chwili refleksji młodzieniec zauważa, że radość jest nie na miejscu, gdy naród cierpi pod zaborami! Gdyby poeta dał się ponieść chwilowej radości i szczęściu, powstałby wspaniały utwór ukazujący zwykłego „zjadacza chleba”, który o własnych siłach stanął na „dachu świata” – tak nazywano ów szczyt. Jednak Polakom pod zaborami nie był potrzebny powiew szczęścia i radości płynący z faktu zdobycia górskiego szczytu, dlatego Kordian „wsiada na chmurę” i płynie do kraju, aby spiskować tak samo jak wcześniej Konrad Wallenrod, Konrad z III cz. „Dziadów” i późniejszy ks. Robak z „Pana Tadeusza”.

Spisek Kordiana był nieudany, ale próbował, postąpił zgodnie z kryteriami wartości ustalonymi przez Mickiewicza w „Konradzie Wallenrodzie” (1828 r.): „Szczęścia w domu nie zaznał, bo go nie było w ojczyźnie”. Warto pamiętać, że Mickiewicz i Słowacki to poeci emigracyjni. Mieszkali na obczyźnie, tęsknili za krajem i gdyby pisali o życiu własnym, swoich radościach, podbojach miłosnych i balach, po pierwsze nie mogliby liczyć na zainteresowanie Wielkiej Emigracji – dawali Polakom na uchodźctwie namiastkę kraju rodzinnego; po drugie zaś eksponowany wątek narodowy miał pokazać ich samych jako patriotów tęskniących za wolną ojczyzną. Była to jakaś forma kreacjonizmu, udowodnienia zaangażowania w sprawę narodową i stawiania sobie horacjańskiego non omnis moriar. Gdyby nie elementy patriotyczne w ich twórczości obaj poeci prawdopodobnie nie znaleźliby się tak wysoko w panteonie polskich twórców. Mickiewicz był skazany za działalność antycarską i zesłany, co dla ruchów emigracyjnych mogło być przykładem i powodem do zazdrości. Każdy inny romantyk chciałby w jakiś sposób udowodnić swój patriotyzm, jeśli nie czynnie, to chociaż poprzez realizację postulatu agitowania do walki.

Podsumowując, wielcy artyści polscy XIX wieku uważali, że z manifestowaniem szczęścia i radości należy poczekać do czasów „zrzucenia jarzma niewoli”. Do dzisiaj go nie zrzuciliśmy, mówiąc metaforą, nadal żyjemy w poczuciu braku wolności lub możliwości rychłej jej utraty. Widać to zjawisko przed każdymi wyborami – „nadal nie ma szczęścia w ojczyźnie”, są waśnie, polityczne spory niczym te z II RP…

Kolejne nieudane zrywy narodowe i wielkość na arenie polityki europejskiej zaborców nakazywały pozytywistom odmienne niż romantyczne postawy, chcieli być utylitarni. Młoda Orzeszkowa, Prus czy Sienkiewicz propagowali jednak tę samą wstrzemięźliwość w ujawnianiu realnie istniejącego szczęścia. W dramatycznej scenie z „Nad Niemnem” Eliza Orzeszkowa pokazała dwa pokolenia Polaków: matkę i syna. Pani Andrzejowa Korczyńska błaga syna Zygmunta, aby osiadł na ziemi w majątku rodzinnym (Osowiec) i tutaj pracował dla ojczyzny. Młodzieniec jest raczej kosmopolitą, obywatelem świata i woli uroki przyrody zachodniej. Mało tego, twierdzi, że jego ojciec był szaleńcem porywającym się na z góry przegraną walkę i dlatego zginął w powstaniu styczniowym. Tak więc ludzie dojrzali i świadomi historycznie w II poł. XIX w. przekazują te same wartości patriotyczne kolejnym pokoleniom – wspaniale, a z nim wyraźny zakaz epatowania radością i szczęściem jednostki – katastrofa.

Czytelnicy patriotyczni sprzed wieków i uczniowie współcześni analizując z nauczycielami postawy kosmopolityczne Zygmunta, łają go i „pożerają w ogniu krytyki”. Jednak wyobraźmy sobie współczesnego Zygmunta, genialnego plastyka, malarza i projektanta, wizjonera, który chce zostać „dyktatorem światowej mody”. Pragnąc się rozwijać i realizować swoją pasję projektowania np. odzieży, chce wyjechać do Mediolanu, stolicy współczesnej mody. Matka namawia go, aby ubierał Polaków, a ten chce ubierać cały świat(!). Czy należy go karać za ambicje i próbę realizacji marzeń? W kulturze zachodniej nie, ale w Polsce „pod zaborami” każdy przejaw wybitności wykraczającej poza kraj, każdy przejaw chęci opuszczenia kraju przez jednostki wybitne to zdrada.

Wokulski był tytanem pracy, ale też szukał szczęścia, miał do tego prawo.

Punktem kulminacyjnym jednej z rozmów Rzeckiego z Wokulskim, bohaterów arcydzieła Bolesława Prusa pt. „Lalka” (1887-1888) jest negacja wartości szczęścia jednostki. Stanisław miał wyruszyć w podróż do Paryża, aby zarobić – bagatela 50 tys. rubli – roczne utrzymanie na przyzwoitym poziomie pochłaniało 1 tys. rubli. Na marginesie powieści można dodać, iż studiująca nieco później w Paryżu Maria Skłodowska (dwie Nagrody Nobla) utrzymywała się z 40 rubli miesięcznego stypendium(!). Zatem sumka, jaką mógłby zarobić Wokulski, to krocie. Rzecki uświadamia mu fakt i obowiązek, że rzeczona kwota mogłaby posłużyć „narodowi”, czyli ekonomicznie budować wielkość Polaków. Wokulski jednak obruszył się, aż zakipiał z nerwów, kiedy z ust Ignacego spłynął argument o „obowiązku wobec narodu”. Ignacy wprost oskarżał milionera Wokulskiego, że Stach dla miłosnych fanaberii woli zostać w stolicy i wzdychać do Łęckiej. Wówczas Wokulski zdradził, że tak naprawdę poświęcił już trochę sił i środków dla społeczeństwa, a społeczeństwo dla niego nie zrobiło nic(!). Akcenty powieściowe tak zostały rozłożone, aby nie mamić czytelnika fantazjami o szczęściu rodzinnym i wielkości działań bohaterów, ale zagłuszać je poczuciem skromności, patriotyzmu, analizy upadku i nieszczęść. Maturzyści w XXI wieku muszą mierzyć się ze sztucznie stworzonym problemem w oparciu o fragmenty „Lalki” typu: „Czy sprawy społeczne powinny ustępować szczęściu jednostki?”. „W tle” chodzi o to, aby wychować kolejne pokolenia w przeświadczeniu, że dobro grupy jest ważniejsze niż radość i szczęście pojedynczego człowieka – demokracja na wzór utopijnego komunizmu?

Walka z zaborcą, z okupantem to kwestie poważne i kluczowe dla narodowej godności, poczucia przynależności do wspólnoty. Problem w tym, że jeśli młode pokolenia wyrastają w świadomości tożsamej dla tej, w której żyli ich przodkowie przed wiekami, to jest to kreacja rzeczywistości, a nie prawda o świecie. Polski uczeń nie potrafi śmiać się pełnią serca, bo „naród cierpi w okowach” – na zajęciach (historia, geografia, język polski, wos, wok) wciąż się o tym mówi, patosu i heroizmu powstańczego, wojennej martyrologii nie ma końca.

Dorosłe społeczeństwo mówi młodym pokoleniom, przygotowując je do dorosłego życia: „Proszę o ciszę i zachowanie godności nad grobami pomordowanych, oszukanych przez system, reżimy totalitarne, polityków itd.”. Uczymy wyłącznie szacunku do zmarłych i do przeszłości a zatajamy współczesność. W ten sposób ze szkół wychodzą kolejne pokolenia młodzieży oszukanej, zawieszonej w nieaktualnych realiach świata XIX wieku, zmuszanej do klękania na kolana przed ołtarzami, na których jeszcze „święty ogień się żarzy”.

W zasadzie poza Fredrą, Asnykiem i Zapolską w kanonie lektur szkolnych, od 1918 roku po współczesność, nie ma dzieł wskazujących radość, wielkość, lekkość życia i jego przyjemności. Wszystkie one razem wzięte i tak stracą swoją wagę, gdy na scenie, dosłownie, pojawi się po 1900 roku chochoł z całą grupą zjaw na weselu Lucjana Rydla w Bronowicach. Kultowe(?) dziś „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego oskarża cały naród pod zaborem rosyjskim o ospałość i utratę pamięci, ba, o brak patriotyzmu. Z jednej strony weselne góralskie rytmy, z drugiej poważne zadania obudzenia z chocholego letargu całego narodu, aby stanął z kosami do walki o niepodległość.

To miał być warunek szczęścia „chłopa niewolnika” i „miejskiego filistra”? Rozbawionym weselnikom, napojonym alkoholem i wymęczonym tańcem Wyspiański każe chwytać za broń? Gdy powstanie im nie wychodzi z wiadomych powodów (kac), oznacza to, że nie są patriotami? „Kolego Stanisławie, kolega nie pił, tylko notatki robił, więc co, więc jak…???” – chciałoby się wybełkotać pod adresem Wyspiańskiego. „Wesele” szybko spadło z afiszy, ponieważ ma zapisany w sobie wyżej opisany fałsz: kosy przeciwko armatom, bezczynni fizycznie filistrowie i barykady, huczne wiejskie wesele zakropione alkoholem i dowody patriotyzmu, zadufani w sobie moderniści morfiniści w świątyni sztuki i banda niewrażliwych, niedoceniających ich mydłków.

Jak w XXI wieku uwspółcześnić wątki „Wesela”, aby „nie wiało skansenem”, w którym dorosła młodzież odnajduje przede wszystkim wiejską popijawę i pijacki bełkot aktorów Andrzeja Wajdy? Do czego ma im służyć symbolika zjaw i zachęta do integracji narodowej, wezwanie do wspólnej walki o niepodległość? Tego nie wiemy, ale wiadomo, iż „weselić się” z bohaterami nie wolno, nie godzi się, za to należy wszystkich „potępiać w czambuł”, bo na końcu tańczą z chochołem, gubią złoty róg, są niedojrzali i brak im patriotyzmu. No, to takie symboliczne powstanie i symboliczni Polacy, chłopi i inteligencja – tłumaczą poloniści. „A, pani profesor – pytają uczniowie – a krytyka Polaków też symboliczna?” – „Nie – pada odpowiedź – całkiem poważna, bo 100 lat po Rydlu i Wyspiańskim, nadal jesteśmy zwaśnieni i nie lubimy się, nie chce nam się chcieć pojednać”. Wspaniała aktualizacja i uwspółcześnienie problemów, oj, jak my potrafimy się korzyć, ach, jacy jesteśmy w tym mistrzowscy.

Radość i szczęście jednostki przy tak stawianych problemach narodowych tracą na atrakcyjności i są spychane na czwarty plan. Kto więc ma nauczyć dzieci radości i poszukiwania szczęścia we współczesnym świecie: Słowacki, Mickiewicz, Prus, Wyspiański, Sienkiewicz? A może Kochanowski wytykający władzom, że kraj „nierządem stoi” („Odprawa posłów greckich”) czy Krasicki drwiący z duchowieństwa rozmiłowanego w obżarstwie i pijaństwie („Monachomachia”).

Nie było tam gdzieś aby Polaków uczciwych, radosnych i szczęśliwych, żeby można ich było pokazać dzieciom w XXI wieku? Dlaczego wybieramy do kanonu lektur obowiązkowych tylko dzieła pokazujące przodków żyjących w świecie niereformowalnym i zupełnie zepsutym albo innych, takich złych zdrajców lub kosmopolitów?

Po klęsce Niemców i zakończeniu I wojny światowej Polska odzyskała niepodległość i własne państwo. System polskiego szkolnictwa XX-lecia międzywojennego przywitał wolność z kanonem lektur obowiązkowych, Mickiewiczem, Słowackim, Krasińskim na czele, czyli z postawą skromności, unikania epatowania radością, szczęściem, bo wieszczowie byli niejako „kombatantami walki o wolność”. To dzięki nim i pozytywistom Polacy przetrwali, przetrwała polska świadomość narodowa. No, wolność literacka oznaczała też wybuch przez ponad wiek powstrzymywanych „niższych uczuć”. W poezji międzywojnia widać „kobiety brzemienne jak grusze” i nawoływania do natychmiastowego włączenia się obywateli w akcję prokreacji, aby naród stał się liczniejszy, lecz lata trzydzieste przywitały czytelników nastrojami poważnymi i minorowymi. Polskie elity (Gajowiec, Dyzma i in.) nie dawały sobie rady z zarządzaniem ojczyzną, a sąsiedzi, niedawni wrogowie zaprzyjaźnili się i za plecami Polski zaczęli się poważnie zbroić, szykować do wojny błyskawicznej, holocaustu i „ubezwłasnowolnienia Słowian”.

Radość Skamandrytów i wielki entuzjazm poetów z odzyskania niepodległości, wolności słowa i twórczości, nie wpłynął na powagę edukacji kolejnych roczników uczniów szkół polskich. Ich karykaturalny obraz przedstawił Witold Gombrowicz w „Ferdydurke”. Warto zauważyć, że patos i powaga, „wodospad uczuć i więzi narodowych” zalał serca młodych uczniów, którzy żyli w wolnym kraju, chcieli dojrzewać, stawać się z chłopiąt chłopakami, ale ich dusze pojono ascetyzmem, „świętą poezją” i ołtarzami przeszłości, zatem sakramentalnym także dogmatem zakazującym i brzydzącym się wszelkiej maści wybuchom radości czy szczęścia. „Jak zachwyca, skoro nie zachwyca?” i „Jak to czytają, skoro nikt nie czyta?” – to prawda wypowiedziana przez jednego z bohaterów powieści Gombrowicza, Gałkiewicza, na temat wielkości poezji Słowackiego, w domyśle chodzi także o innych romantyków. Szkoła polska, a zatem i uczniowie nie znali współczesnej im twórczości, a bynajmniej nie poznawali jej w szkole. Ponadto nie uczono ich analizować dzieł, lecz wychowywano w kulcie wielkości i klękania przed literaturą na kolana. Tak też jest do dzisiaj, nic w tym zakresie się nie zmieniło. Wielcy romantycy nie zachwycają i nikt ich nie czyta, ale całe dorosłe społeczeństwo z kolejnymi rządami udaje, że „król nie jest nagi”, ba, trzeba nadal padać przed nim na kolana i mówić unisono, ignorując współczesność programowo i zatykając „małolatom twarze” zatyczką o nazwie: tradycja narodowa, pomniki polskości, pamięć o wielkości. Ale uczeń współczesny pyta np.: „Czy niewolnicy pod zaborami mogli być wielcy?” i „Czy, proszę pana profesora, wielkość narodu należy mierzyć wielkością kajdan, jakie wróg mu nałożył?” – „To my nie chcemy być wielcy!” – sprzeciwiają się i ulatują duchem w świat wolnego internetu albo na emigrację, gdzie w grę wchodzi dobra praca i płaca, godne życie.

Zatem reasumując, jak Polacy wychowywani na literaturze z okresu zaborów mogą ujawniać swoją radość i szczęście, jeśli szkoła ich tego nie uczy, zupełnie? Dlaczego Polacy zieją do siebie nienawiścią, hejtem, brakiem zaufania, tracą poczucie więzi i nie wierzą w swoje możliwości? Tak jesteśmy wychowywani właśnie: „nie wolno cieszyć się z własnego sukcesu, gdy naród cierpi” – mentalnie trwamy pod zaborami i mamy za wrogów Rosję i Niemcy. No, wciąż musimy walczyć z nimi – takie było przesłanie wewnętrzne literatury XIX wieku: „skromność i walka”. Bohaterowie lektur szkolnych wyszli lub zostali „wytłoczeni” przez ten sam szablon: nieszczęście, porażka, ból, cierpienie, narodowa krzywda i klęska jednostki, jeśli nie zawodowa to w życiu prywatnym. W ten sposób wychowuje się niewolników.

Wieszczowie, wielkie arcydzieła i ich przesłanie miały do odegrania swoją wielką rolę. W trakcie gdy powstawały, ludzie rodzili się, bawili, szukali szczęścia w życiu, kochali się i nienawidzili, czyli oprócz zaborów i walki z wrogiem działo się coś jeszcze. Ignorujemy to, bo obowiązuje system wartości sprzed 100 lat. Literatura tworzona tu i teraz, aktualnie, nie ma prawa wstępu do szkół. Obowiązuje takie samo nastawienie do sąsiadów, szlacheckie, sarmackie, ale co ważniejsze, taki sam dogmat wobec współobywateli: „jesteśmy nieszczęśliwi i cierpiący, a o szczęściu mówimy unisono, skromnie, aby nie zapeszyć”. Każde chwalenie się sukcesem, mówienie o nim traktowane jest jak bufonada i obśmiewane.

Polacy nie wierzą w happy end, szczęśliwe zakończenia nie istnieją! Polakom nie wolno wierzyć w radość i szczęście, bo to przecież takie niskie i prostackie śmiać się i cieszyć! Oto dogmat współczesnej Polski, jedyna słuszna racja stanu.

Happy end, to jakiś wymysł zepsutego kapitalizmu. Nasze dzieła kultury muszą wchodzić głębiej w psychikę bohaterów, radość i szczęście budzą wątpliwości, a sukces to utopia. Jesteśmy mistrzami tragedii i wielkimi strażnikami grobów przodków, tak jakbyśmy chcieli im powiedzieć, że nasze życie nie jest nic warte, gdy ich z nami nie ma. Nie potrafimy patrzeć krytycznie na przeszłość, najchętniej w poczuciu żalu zanosilibyśmy na cmentarze wszystkim zmarłym ich emerytury i dodatki socjalne z firm, gdzie kiedyś pracowali. Współzawodniczymy w okazywaniu ascezy, żałoby, smutku itd. O szczęściu najwyżej unisono na „cmentarzach” można słyszeć: „Ania ma już dwa zęby”, „Marcin dostał się na studia”, „Filip awansował na kierownika” itd.

Cmentarze, tylko to mamy w głowach, w to wierzymy: w wielkość i świętość przodków, to jedyne autorytety. Człowiek ambitny i jednostka wybitna współcześnie jest natychmiast „ściągana w dół”, spłaszczana w mediach, okpiwana i ośmieszana. Nie mamy pojęcia o radości i szczęściu, nie ma takich tematów w szkołach, nie ma szczęśliwych nauczycieli, którzy by nas tego uczyli. Jesteśmy genetycznie wręcz nieszczęśliwi, ponieważ przez cały XIX i XX wiek uczono nas, że tak naprawdę nie mamy powodów do radości.

To dlatego, a nie tylko z przyczyn ekonomicznych, młodzież tak chętnie emigruje z Polski. Wszyscy mamy dość tej martyrologii, wiecznego niezadowolenia i dęcia trąbami nam do ucha: „jesteś prochem i niczem przed historii obliczem”. Dopiero gdy uczeń wychodzi ze szkoły i dojrzały potrafi artykułować swoje prywatne wnioski, obraca się za siebie i dostrzega, że mówiono mu tylko część prawdy, a powoływano się na dzieła twórców, którzy współcześnie nie przetrwaliby jednodniowego hejtu z racji braku równowagi moralnej, alkoholizmu, narkomanii i innych dewiacji, jakim się oddawali za życia. Wlewając w serce narodu wielkie hasła o odpowiedzialności i zakazując dążenia do szczęścia, unikając ujawniania prawdy o radości jednostki, tak naprawdę nie byli do końca uczciwi. A może to tylko kwestia nietrafnej, uporczywej i w istocie głupiej klasyfikacji arcydzieł kanonu? Aby dzieło znalazło się w nim, musi odegrać ważną rolę w swojej epoce i mieć ponadczasowe wartości. Czy nie ma dzisiaj innych ardzydzieł niż te sprzed 100-200 lat? Czy intelektualnie nie możemy się odciąć od XIX – wiecznej pempowiny?