„Don Jon” to film, do którego Joseph Gordon-Levitt napisał scenariusz i wyreżyserował sam siebie w głównej roli. Jego bohater jest współczesnym Don Juanem, czyli mężczyzną poszukującym u kobiet wyłącznie spełnienia fizycznego. Podobnie jak legendarny hiszpański szlachcic ma wdzięk i powodzenie u płci pięknej. Uwielbia wraz z kolegami w pubie oceniać pojawiające się tam dziewczyny. Także zakłada się, że tę lub tamtą zdobędzie.
Ukazane w filmie środowisko wyraźnie składa się z podobnych do siebie jednostek prezentujących hedonistyczne podejście do życia. Być może są to ludzie dorośli niezdecydowani na krok w stronę poważnych związków i samodzielnego życia. Możliwe jednak, iż nie potrafią dzielić się miłością z innymi, zadowalając się przelotnymi romansami i seksem bez zobowiązań.
Don jawi się jako rasowy samiec alfa. Budzi uśmiech i sympatię, gdy tak całkiem bezceremonialnie bierze od życia to, co lubi, żyje trochę w próżni. Jego relacje z kobietami wcale nie są takie oczywiste. Jedni mogą twierdzić, iż to on „łowi” kolejne damskie serca (ciała?), inni, że to Jon jest przedmiotem „łowów”. Nawet wówczas, gdy współżycie ze swoją samczą odpowiedniczką (samicą alfa), wydaje mu się udane, Jon włącza pornosa i po raz kolejny „kończy dzieło” w samotności, uzyskując pełnię zadowolenia. Zachwyca się aktorkami grającymi w filmach porno i pracą, jaką wykonują. Brakuje mu czegoś podczas współżycia z partnerkami?
Punktem kulminacyjnym dzieła jest odkrycie przez Barbarę przyzwyczajeń Jona. Chyba nie dojrzał on do poważnych związków, bo mimo zbliżeń seksualnych z „oblubienicą” (tą jedyną?), zrywa się cichaczem z łóżka, aby oddać się namiętnościom z gwiazdami filmów porno. Na tym „film się kończy”…, a raczej zaczyna się „problem reżysera”. Levitt nie wie, jak poprowadzić swojego bohatera, aby nie był banalny, ponieważ skoro robi się film, z pewnością chce się powiedzieć coś ważnego.
Niestety, nie proponuje swojemu bohaterowi terapii, hipnozy, leczenia „uzależnienia od filmów porno” (odwyku), romantycznych poszukiwań poprawy relacji z Basią czy „resocjalizacji”, nie daje mu „drugiej szansy”. Dlatego też film nie jest uniwersalny, ponadto gubi konwencję komedii lub komedii romantycznej, wtaczając się sztucznie na tory dramatu obyczajowego. Ale pytanie: „Jaki jest cel i sens filmu?” – pozostaje bez odpowiedzi. Czy warto było kręcić film dla jednego potencjalnego widza, który podobnie jak Jon ulega nałogowi masturbacji? Reżyser stara się więc spoważnieć i czegoś głębiej poszukać, ale… chyba się nie udało.
Gra aktorska i osobowości bohaterów nie powalają. Levitt kreuje postać Jona do pewnego momentu brawurowo i doskonale, później bez polotu i pasji. Bohater błąka po scenografii. Z kolei Scarlett Johanson ze swoją sztuczną górną wargą zupełnie nie przekonuje w roli Barbary i jej kreacja wygląda karykaturalnie. Postać przez nią grana, kobieta wyzwolona i niezależna, łatwo nawiązująca relacje z mężczyznami i być może jest to kobieca wersja Jona, samica alfa? Przeszkadzają jej wady Dona i bez głębszej analizy, próby kompromisu porzuca go, wypinając policzki niczym mała obrażona dziewczynka, której zabrano zabawkę.
Może właśnie Jon był jej kolejną zabawką? Kto wie? Postać Estery, granej przez Moor to zupełna pomyłka. Nie pasuje do całego towarzystwa, dzieli ich całe pokolenie… Łączenie z nią Jona – (Levitt – 33l.), Estera (Moor – 53l.) – to powrót dojrzałego mężczyzny do dziecięcych „pieluch”. A przecież ma on własnych rodziców i dlaczego niby ma iść do Estery po naukę, a nie np. do swojej matki? Inni scenarzyści z Hollywood w jej miejsce podsunęliby terapeutę, jakieś zajęcie lub zdarzenie życiowe pozwalające bohaterowi ocknąć się życiowo i dojrzeć.
Film pokazuje dojrzałego macho, który nie potrafi zbudować zdrowych relacji z kobietą swoich marzeń, bo na przeszkodzie staje „niewinne przyzwyczajenie”. W kulturze europejskiej i światowej nie wypada głośno wypowiadać wyrazu „masturbacja”, podobnie zresztą jak „menstruacja”, „pornografia”, „prostytucja”, „seks” i „współżycie seksualne”.
Współczesność, pomimo otwartości na zmiany, jest bardzo purytańska. W tym sensie „Don Jon” Levitta łamie konwenanse i być może otwiera pewne zatrzaśnięte na głucho drzwi pojmowania moralności? Gdyby otworzyć je na oścież, zobaczylibyśmy, że człowiek tak naprawdę niczym nie różni się od zwierząt? Nawet rozum nie jest w stanie zwyciężyć z potrzebami, nawykami seksualnymi Jona? Czy tego typu ideę chciał początkowo przemycić reżyser?
Wolimy wierzyć, że miłość ludzka to efekt wyższych uczuć a nie realizacja genetycznych i fizjologicznych potrzeb prokreacji – ratowania gatunku, jakie odczuwają równie mocno zwierzęta. U Jona wygrywają pierwotne instynkty i potrzeby fizjologiczne. Czy można uogólnić, że dotyczy to całej ludzkości?