Kiedy Kasia Kowalska chodziła do pierwszej klasy SP, jej rodzice bardzo angażowali się w sprawy życia szkoły. Podczas pierwszej wywiadówki wychowawczyni ich córki zaprosiła dorosłych do współpracy. Miała ona polegać na wyznaczeniu harmonogramu imprez szkolnych, klasowych, w których zorganizowaniu mieli pomagać zgłaszający się samodzielnie rodzice.
Jedni mieli przygotować poczęstunek na dzień nauczyciela, inni na św. Mikołaja, a kolejni organizowali opłatek, pikniki, wyjazd do lasu, okazjonalne dyskoteki itd. Wszystkie spotkania dzieci w klasie poza lekcjami rozplanowano do czerwca. Państwo Kowalscy mieli pracować przy jednym z karnawałowych bali. Kiedy już do niego doszło, zdziwiło ich w pewnej chwili, że impreza ta odbywa się w obecności tylko jednej pani ze szkoły, opiekunki dzieci ze świetlicy. Pani Kowalska trochę nie dowierzała: „Jak to, wychowawczyni nie mogła przyjść, a my mogliśmy?”
Wcześniej, bo na wywiadówce pod koniec października pani wychowawczyni stwierdziła: „Klasa ma poważne problemy z czytaniem i liczeniem do dziesięciu”. Pani Kowalska wracając do domu, biła się w pierś, postanowiła więcej czasu spędzać z Kasią i wspomagać jej naukę. Kiedy kolejnego dnia po obiedzie zaprosiła córkę do wspólnej nauki, napotkała opór. Dziecko tłumaczyło, że jej słowa krytyki pani nie dotyczą, bo świetnie czyta i liczy. Oczywiście mama natychmiast to sprawdziła za pomocą kilku prostych operacji matematycznych i ćwiczeń w czytaniu. Całą dyskusję z córką zakończyła zdaniem: „Przecież możesz wiedzieć więcej?” I od tej pory codziennie albo ona, albo mąż pracowali z dzieckiem. W ten sam sposób, przy książkach, spędzali wspólne weekendy i święta, aż ze wspólnej nauki zrobili domowy obyczaj. Po jakimś czasie nie było siły, która mogłaby sprawić, że rytualne zajęcia z córką mogłoby coś przerwać. Książki dały im wspólne tematy i bardzo scaliły więzy rodzinne, a Kasi bardzo się podobały.
Rodzica chcą mieć mądre i wykształcone dzieci nawet za cenę zwolnienia szkoły z funkcji nauczyciela
W czerwcu pani Kowalska uczestniczyła w uroczystym zakończenie roku szkolnego. Wyróżniający się w pracy uczniowie byli wywoływani na środek auli szkoły i wręczano im w obecności rodziców świadectwa. Kiedy czytała opis postępów w nauce Kasi na drugiej stronie świadectwa, oniemiała. Z notatki wychowawczyni wynikało, że „Poprawnie liczy w zakresie do dziesięciu. Czyta płynnie i ma niewielkie problemy z czytaniem.” To niemożliwe – pomyślała. Natychmiast podeszła do pani nauczycielki i zapytała: „Przecież Kasia biegle czyta i biegle liczy do 100 a nie tylko do 10?!” Była lekko wzburzona, lecz starała się powstrzymać nerwy. Usłyszała od pani, że z czytaniem podczas lekcji Kasia miewa problemy, bo wstydzi się otoczenia, natomiast pani nie mogła napisać o liczeniu do 100, ponieważ to wykracza poza program. Zdziwienie matki przerwało wywołanie pani na środek auli. Pani dyrektor składała jej specjalne podziękowania za pracę z dziećmi. Otóż pani dyrektor przeprowadziła swój test umiejętności w klasach pierwszych i klasa Kasi Kowalskiej wypadła w nim najlepiej, „Co było niewątpliwie zasługą wspaniałej pracy wychowawczyni” – podkreśliła pani dyrektor. Rozległy się wielkie brawa.
Pani Kowalska wracała wówczas do pracy w banku z myślami graniczącymi z nienawiścią. Odbiło się to na jej podwładnych, którym tego dnia nie szczędziła wszelkiego rodzaju krytycznych uwag. Dopiero w domu przeanalizowała na trzeźwo całą sytuację z mężem. „Ta szkoła to wielka ściema, kochanie!” – zaczęła bojowo, wręczając mężowi świadectwo córki. Po krótkiej chwili analizy zapisu opinii pani wychowawczyni, ze zwieszonymi głowami usiedli przy kawie i ciastku. Żona ze szczegółami opowiedziała mężowi przebieg rozmowy z panią i owacje na jej cześć, być może przejaskrawiając opis. „To dla nas zimny prysznic, kochanie” – podsumował mąż. Po chwili milczenia żona przyznała mu rację. Bo cóż się stało? Wkładali w edukację dziecka całe swoje zapasy energii i wolny czas, spodziewali się podziękowań ze strony szkoły i braw, gdy tymczasem ich wkład pracy zupełnie nikogo nie „rzucił na kolana”. Pani Kowalska przyznała głośno, że nic się nie stało, przecież chodziło nie o aplauz dla nich, lecz o poziom wykształcenia córki. „Myślisz, że Kasia doceni naszą pracę kiedyś?” – zastanawiał się pan Kowalski głośno. Jego żona długo milczała. Pytanie męża brzmiało podobnie, jak ich oczekiwania wobec szkoły, a z tej strony przecież nikt im nie dziękował, czego więc wymagać od dziecka.
W klasie czwartej i piątej rodzice Kasi nie przejawiali w ogóle zainteresowania życiem klasy. Powtarzali jej wciąć, że ma się uczyć i nie oglądać się na to, co dzieje się w klasie. Niestety, działo się dużo. Ich wychowawczyni, całkiem inna pani, nie radziła sobie z dorastającymi dziećmi. W klasie piątej dzieci zażyczyły sobie zmiany nauczycielki z języka angielskiego, a potem z matematyki, z różnych powodów. Zaczynało się zwykle od petycji, którą puszczał po klasie przewodniczący na wniosek „niezadowolonych”, a później „obradowano” nad tymi kwestiami podczas lekcji wychowawczych. Pani Kowalska widziała, że w klasie córki dzieją się rzeczy naganne, bo prym zaczęli wieść totalni lenie i nadpobudliwe koleżanki Kasi o zerowej chęci do nauki. Nie reagowała jednak, bo zmroziło ją jedno z opowiadań Kasi. Otóż któregoś dnia pani wychowawczyni spóźniała się na lekcję z córką, a że było już dwadzieścia minut po dzwonku, przewodnicząca pobiegła do sekretariatu po klucz, aby klasa nie stała na korytarzu. W sekretariacie natknęła się na panią dyrektor, która nie omieszkała zapytać, z jaką sprawą przewodnicząca tam przyszła podczas lekcji. Kiedy już dziewczynka otwierała klasę, napatoczyła się wychowawczyni. Z oburzeniem i chyba bez zastanowienia ryknęła na przewodniczącą: „Po co poleciałaś do dyrektorki, ja na was skarżę!?” Zachowała się w tej sytuacji nie jak nauczycielka i wychowawczyni, ale jak uczennica, koleżanka z klasy, w dodatku z grupy tej części, która nie lubi się uczyć, spóźnia się na lekcje i uważa, że wszystko jest w porządku.
Zajęcia domowe, rodzinne, przebiegały w domu Kowalskich bez zmian. Nie przekładało się to jednak na oceny postępów w nauce u pani wychowawczyni, która z niechęcią i nieufnością traktowała Kasię. Podobnie jak nauczycielkę traktowała pani Kowalska. Rodzice Kasi nie reagowali jednak, pozostawiając sprawy swojemu biegowi. Pani Kowalska codziennie przez lata sprawdzała zeszyty córki po lekcjach z wychowawczynią i ani razu nie znalazła tam żadnych uwag. Dopiero pod koniec klasy piątej pojawiła się notatka w formie polecenia do rodziców: „Proszę dopilnować, aby córka nauczyła się zasad…” Mniejsza o to jakich. Pani Kowalska na tej samej stronie zeszytu odpisała: „Proszę o dopilnowanie tego, o co mnie Pani prosić nie powinna”. To już w ogóle przekreślało wszelkie możliwości współpracy na przyszłość. Razem z mężem wiele razy dyskutowali nad zachowaniem wychowawczyni i traktowaniem ich córki. Doszło bowiem do tego, że zdaniem pani Kowalskiej, w klasie Kasi powstały frakcje wzajemnie się ścierające i ze sobą walczące. Niejako agresorami i osobami dominującymi były jednostki silne fizycznie, ale bardzo słabe w nauce. Niestety, siła fizyczna i bezkompromisowość w tych latach szkolnych pozwalają narzucać rówieśnikom zdanie lub wprost zmuszać ich do posłuszeństwa. Oczywiście, zdaniem pani Kowalskiej, na czele owej frakcji stała postrzegana jako „sprzymierzeniec” kontestatorów pani wychowawczyni…
Były takie chwile, kiedy państwo Kowalscy chcieli pójść do szkoły i wszystkich przepraszać. W swej wrodzonej skromności zaczęli nawet posądzać siebie o narcyzm, przerost ambicji i inne poważne dewiacje skoncentrowane na miłości do córki. Pracowali z nią bowiem nieprzerwanie, przy nich Kasia robiła niebywałe postępy, ale u pani wychowawczyni dziewczynka była po prostu przeciętna, dostateczna. Nie układało się jej też w klasie, bowiem przebywająca wciąż z dorosłymi, mająca przed oczami świat zupełnie innych wartości Kasia, problemy swoich rówieśników, plotki, walkę o dominację, przechwalanie się czy inne tego typu problemy nastolatków uznawała za infantylne. Była zbyt poważna, przebijała wszystkich elokwencją, oczytaniem, wielu kolegów nie rozumiało nawet, o czym ona mówi. Koleżanki żyjące w świecie kolorowych blogów, których tworzenie w klasie szóstej stało się codziennością, wydawały się Kasi zupełnie niedojrzałe. Miała wprawdzie jedną koleżankę zakochaną w Harrym Potterze, ale Kasia przerastała ją inteligencją. Oczywiście fanka Pottera korzystała z wiedzy Kasi, często odpisywała zadania domowe, pobierała od niej darmowe korepetycje i chodziła do Kowalskich na obiady, ale to wszystko. Pozycja Kasi w klasie wśród rówieśników nie była najlepsza także z powodu zbyt płytkiej opinii o niej pani wychowawczyni. Ta zwykle oceniała ją, jak wszystkich uczniów, dodając komentarze w rodzaju: „Mogłabym ci postawić czwórkę, ale nie zrobiłaś zadania do końca poprawnie”. Pani Kowalska wiedziała, że zrobione zadanie do końca oznacza piątkę, nie do końca to czwórka, słabo to trójka itd.
Państwo Kowalscy z zasady nie chodzili do szkoły, bo w ich opinii niczego by to nie zmieniło. „Już wolę, aby wychowawczyni uważała mnie za zarozumiałą jędzę o przerośniętych ambicjach, niż za krzykliwą awanturnicę”. Oczywiście, że Kowalska znała wielu rodziców, którzy codziennie biegali do szkoły wykłócać się o oceny i nie tylko, lecz państwo Kowalscy byli ponad to! Było im ciężko ze świadomością, że są postrzegani jako wichrzyciela, buntownicy lub gorzej. Z drugiej strony martwiła ich sytuacja córki, brak sukcesów w nauce mimo tak wielkiego nakładu czasu, poczucie niesprawiedliwości w ocenianiu postępów w nauce dziecka. Kiedy Kasia opowiadała, że na przykład pan z informatyki stawia oceny celujące za chodzenie na fikcyjne kółko, a pani z angielskiego nigdy nie ma w szkole, pani od matematyki wiecznie krzyczy na nich, a katechetka jest osobą świętą, której klasa nie toleruje, to bardzo ją wszystko obchodziło i chciała działać, lecz nie widziała sposobów, narzędzi. W sumie wraz z mężem czekali na jakiś cud i cud nadszedł.
Przyszły wyniki próbnego testu kompetencji na koniec klasy piątej. Uczniowie otrzymali je wraz ze świadectwami i nie miały one wpływu na oceny końcoworoczne. To był wielki dzień w domu państwa Kowalskich, bo oto okazało się, że Kasia napisała ten test najlepiej nie tylko w swojej klasie, ale też w szkole, na blisko 100%. W porównaniu z ocenami na świadectwie od wychowawczyni, uczącej Kasię aż trzech przedmiotów, to był przeskok o dwie oceny do góry.
Uczeń sklasyfikowany jako drugi z najlepszych w klasie miał o blisko 30% mniej punktów od ich córki. „A zatem, widzisz córko, szkoła to ściema, jeśli chcesz do czegoś dojść w życiu, to nie szkoła, ale ty musisz się o to starać!” – komentowała pani Kowalska w żartach, szczególnie wyraz „ściema” wydawał się jej trafny, chociaż nie lubiła żargonu młodzieżowego. Kiedy z sytuacją zapoznał się jej ojciec, powiedział: „Zawsze w ciebie wierzyłem”. Na początku szóstej klasy pani Kowalska poszła do wychowawczyni i ich wspólna rozmowa nie była krótka, łatwa i przyjemna…
Egzamin na koniec szkoły podstawowej Kasia zdała podobnie śpiewająco, a kiedy szła do gimnazjum, tato zapowiedział jej: „Kochanie, czas, abyś się teraz usamodzielniła”, a Kasia odpowiedziała mu: „I czas, abyście przestali się buntować przeciwko szkole”. To nie oznaczało, że przestaną wspólnie się uczyć, rozwiązywać zadania z matematyki i języka angielskiego. Pani Kowalska jednak czuła, że Kasia to nie jest już małe dziecko i czas, aby to ona zaczęła decydować, kiedy i ile czasu poświęcić na naukę. Mieli jednak nadzieję, że córka zapamiętała odpowiedzi na najczęściej stawiane przez siebie pytanie: „Dlaczego nauka jest tak ważna?” Prawdopodobnie dlatego, że rozwija człowieka. Bardziej racjonalny i zrozumiały dla ucznia jest jednak następujący argument: nauka jest potrzebna do zdobycia najlepszego z możliwych i wymarzonego zawodu, a potem do otrzymania wymarzonej pracy i świetnych zarobków. Po cóż te zarobki? Żeby móc siedzieć z rodziną, wspólnie czytać książki, oglądać filmy, bawić się Internetem, szczęśliwie spędzać życie bez obaw, że zabraknie na chleb… i na inne przyjemności.
Kto wygrał, a kto zyskał na buncie państwa Kowalskich wobec szkoły? Z pewnością wygrała Kasia. Jej relacje z rodzicami, wspaniale, konstruktywnie spędzany czas, uporządkowane życie w poczuciu bezpieczeństwa, to wszystko z pewnością zaowocowało/-uje i będzie wskaźnikiem na przyszłość. Kiedy Kasia dorośnie i będzie miała swoje dzieci, te wzorce postępowań uzna za normę i sama odda swoim dzieciom to, co otrzymała od swoich rodziców – czas. Dzieci ogromną ilość czasu po prostu spędzają nudząc się, tego Kasia uniknęła. Zysk na buncie państwa Kowalskich odniosła… pani wychowawczyni, bo średnia ocen Kasi znacznie podwyższyło średnią ocenę klasy, a zatem i średnią ocenę pracy jej wychowawczyni. Także szkoła Kasi uzyskała ocenę średnią wyższą od średniej krajowej, co wywoływało dumę na twarzy dyrekcji i wyższy prestiż placówki w lokalnym środowisku.
Czy zatem ktoś stracił na buncie państwa Kowalskich?
Każdy chce mieć mądre, wykształcone dziecko i dla tego celu jest w stanie się poświęcić. Szkoła, nie tylko polska, wyrównuje poziom w dół, bo dostosowuje wymagania do największej grupy uczniów. Większość, niestety, nie chce się uczyć, woli – uogólniając – „hodować lenia”, więc i poziom wymagań powoli się obniża. Niektórzy rodzice buntują się przeciwko temu. W tym postępowaniu upatrują lepszą przyszłość dla swoich dzieci. Bunt rodziców wobec szkoły to jednak przejmowanie obowiązków szkoły przez społeczeństwo. To Szkoła jest specjalistą w zakresie nauczania i to szkoła powinna kształcić i wychowywać dzieci – nie rodziców.
30.08.2008