Media informują o złej nauczycielce zaklejającej dzieciom usta, o sierocie, która leżała w szpitalu w odchodach i żadna z pielęgniarek się nią nie zainteresowała, aż strach tego słuchać.
Żyjemy w Europie Zachodu, cywilizacji wyższych racji podszytej intelektualną materią tkaną od antyku. Wierzymy w prawdę i dobro, kulturę osobistą i zanik barbarzyństwa. I tylko od czasu do czasu jakiś dziennikarz wydawca podejmuje decyzję, żeby obywatelom pokazać nieco inną prawdę o człowieku.
Niestety, jako rodzice, nauczyciele, ojcowie i matki nawet z najmniejszym stażem wiemy, iż nikt nawet „palcem nie kiwnie”, aby pomóc naszemu dziecku w razie potrzeby. Instytucje publiczne to miejsca, w których człowiek bywa pozbawiony swojej osobowości i podmiotowości. W szpitalach, urzędach, szkołach stajemy się przedmiotami działań urzędników (nauczycieli, lekarzy, policjantów itd.). Tam rządzą procedury i przepisy.
Duża doza prawdy zawarta jest w twierdzeniach nauczycieli, lekarzy i innych urzędników państwowych jakoby wszystkich podopiecznych traktowali tak samo. Mimo to dzieci, których rodzice bywają w szkole czy są obecni w szpitalu podczas badań, w chorobie, traktowane są z większą uwagą i zaangażowaniem personelu. Dorośli podświadomie unikają konfrontacji z dorosłymi. Lekarz, nauczyciel, pielęgniarka może zignorować dziecko, ale nie drugiego dorosłego. To odruch obronny.
Najmłodszych należy chronić przed lekkomyślnymi dorosłymi nie tylko w szpitalu czy w szkole, ale też w ich własnym domu. Mediom łatwo znaleźć patologie i dowody złych zachowań urzędników publicznych, trudniej mówić o rodzinnych patologiach. W naszym kraju w wielu rodzinach przemoc jest jedynym znanym rodzicom środkiem wychowawczym w myśl zasady: „ojciec mnie lał, jak coś przeskrobałem i wyrosłem na ludzi” – więc taki rodzic swoje dzieci też „leje”.
Dotyczy to także relacji z nastolatkami. W polskich szkołach zdarzają się przypadki, gdy dorosła córka jest opiekunem prawnym matki czy ojca z racji patologii lub choroby nieuleczalnej. Nagminne jest zapisywanie młodzieży we wspomnieniach faktów typu „zbierania ojca z podłogi” lub holowanie pijanego rodzica do domu z piwnicy czy z parkowej ławki. Powszechnie wiadomo, co robi agresja wynikająca z głodu alkoholowego.
Czy w Polsce ktoś dba o edukację rodziców i wspomaga procesy wychowawcze? Raczej nie, są one ukrywane, odsuwane na dalszy plan, aż rodzą się patologie, których wytworem są później dewiacje i zachowania karane prawnie. Na facebooku dziesiątki tysięcy matek i ojców umieszcza zdjęcia swoich nowo narodzonych dzieci i maluchów. Ktoś ich uczy rodzicielskiego zachowania, radzenia sobie z problemami?
Być może nauczycielka zaklejająca dzieciom usta taśmą tak była wychowywana w domu rodzinnym? Pielęgniarki nie myły dziecka, bo przecież od mycia są tam rodzice, ewentualnie salowe, gdy matek nie ma w pobliżu? Czy pielęgniarkom za to płacą? W obu wypadkach brakowało empatii i współczucia, może macierzyńskich odruchów? W ilu polskich domach tego nie ma? Powiedzenie: „pańskie oko konia tuczy” sprawdza się w każdym zetknięciu życia prywatnego z urzędniczym. Rodzice muszą mieć świadomość ograniczonego zaufania nie tylko do urzędników, opiekunów zajmujących się ich pociechami, ale do siebie nawzajem również.